Выбрать главу

– Nie sądzę, by ten tutaj miał nas drogo kosztować... – odparła kasztelanka.

Jej słowa, a zwłaszcza to, co się za nimi kryło, zdwoiły przerażenie Gerwazego. Odważył się podnieść na kasztelankę błędne oczy.

– Łaski, pani! – wybełkotał. – Nie każ mnie zabijać!

Po jego zarośniętej twarzy spływały krople potu, a na usta wystąpiła piana.

Katarzyna wzdrygnęła się z obrzydzenia.

– Dla jakiej przyczyny miałabym cię oszczędzić? Już raz cię ułaskawiłam i popełniłam błąd! Pięknie nam się odpłaciłeś, sprowadzając na nas tę bandę zgłodniałych wilków!

– To nie ja!

– Nie ty? – krzyknął ojciec Bertylki. – Oddaj mi go, pani, a przysięgam, że za chwilę będzie inaczej śpiewał!

– Chcę rzec – pośpiesznie poprawił się Gerwazy – że to nie ja podsunąłem Béraultowi i jego bandzie myśl, by na was napaść. Oni sami przemyśliwali o tym od chwili wielkiego jesiennego święta, ja zaś nic o ich zamiarze nie wiedziałem, kiedym zmarznięty i umierający z głodu wpadł w ich ręce w Aubrac.

– Alec to ty powiedziałeś im, że pan Arnold opuścił swe włości wraz z ludźmi – odpalił przeor. – Na jedno więc wychodzi! A nawet gorzej, gdyż przez ciebie kobiety, starcy i dzieci w naszym mieście narażeni są na śmiertelne niebezpieczeństwo!

Gerwazy podczołgał się na brzuchu i na kolanach w jego stronę.

– Wasza świątobliwość!... Ty jesteś sługą bożym... Człowiekiem miłosierdzia! Ulituj się nade mną! Jestem młody! Nie chcę umierać! Powiedz im, żeby darowali mi życie!

– A biedny brat Amabl? – huknął na niego kowal – on też był młody! Czy też prosiłeś swoich kompanów, by darowali mu życie?

– Nic nie mogłem zrobić! Kimże ja jestem, by dawać rady panom? Dla nich jestem tylko prostym chamem.

– Dla nas także! – wrzasnął kowal. – Lecz musiałeś im być bardzo przydatny, skoroś tak dumnie paradował w dzień ich przybycia!

– A drugi posłaniec, Jeannet... ten, na któregoś czekał tak jak dzisiaj u wyjścia z podziemi – dogadywał Bastide – pewnie też jeszcze żyje, nieprawdaż?

Na głowę nieszczęśnika spadał grad oskarżeń. Pod ich ciężarem Gerwazy skurczył się jeszcze bardziej, zgiął kark i schował głowę w ramiona, jakby chciał się ukryć przed rojem os, nie starając się już nawet bronić.

Katarzyna nie mogła patrzeć na ten strzęp ludzkiej godności czołgający się u jej stóp. Jednak z tego tchórza należało jeszcze wyciągnąć całą prawdę. Uniosła dłoń, nakazując swym towarzyszom ciszę, po czym czubkiem buta dotknęła ramienia człowieka powalonego na posadzce.

– A teraz posłuchaj mnie, Gerwazy Malfracie! Słyszałeś tych ludzi? Wszyscy cię nienawidzą i nie ma wśród nich ani jednego, który nie życzyłby ci najsroższych tortur, zanim twa nędzna dusza opuści ciało. A jednak możesz oszczędzić sobie cierpień...

Gerwazy uniósł głowę. W jego błędnym spojrzeniu zabłysła iskra nadziei.

– Ułaskawisz mnie, prawda, dobra pani? Powiedz, powiedz szybko, co mam zrobić?

Katarzyna pomyślała, że wyśpiewa wszystko, że powie, cokolwiek się od niego zażąda, żeby tylko ocalić głowę. Nic łatwiejszego jak skusić go obietnicą, lecz nawet w wypadku takiej kanalii nie chciała używać kłamstwa ani podłego podstępu. Nie troszcząc się o to, ile ją to będzie kosztowało, natychmiast postanowiła wyprowadzić go z błędu.

– Nie, Gerwazuniu! Nie ułaskawię cię, gdyż nie mam już takiej możliwości. Nie jesteś bowiem moim więźniem: jesteś więźniem mieszkańców tego miasta, z których żaden nie pojąłby, dlaczego takiemu szkodnikowi daruje się życie. Lecz obiecuję, że będziesz miał szybką śmierć, jeśli odpowiesz na dwa pytania... tylko dwa.

– Darujesz mi życie albo nie odpowiem na żadne! Co mnie obchodzi, czego chcesz się dowiedzieć, jeśli i tak mam umrzeć!

– Śmierć śmierci nierówna, Gerwazku! Szubieniczka, toporek, sztylecik zabijają w mgnieniu oka... lecz pomyśl także o rozpalonym żelazie, pomyśl o stopionym ołowiu, o rozżarzonych szczypcach, łamaniu kołem, o łożu madejowym, o butach hiszpańskich i innych torturach mogących ciągnąć się całymi godzinami, ba... całymi dniami, a wtedy pragnie się śmierci jak dobra najwyższego!

Każdemu ze strasznych słów Katarzyny odpowiadał jęk Gerwazego.

Wreszcie, nie mogąc tego znieść, zawył:

– Nie! Nie... Tylko nie to!

– Więc mów! W przeciwnym razie, na honor nazwiska, które noszę, oddam cię w ręce kata, Gerwazy Malfracie!

Strach nie zaćmił jednak całkiem umysłu nicponia. W jego głowie zaświtała nagle pewna myśl.

– Udajesz bardziej groźną, niż jesteś, pani! Wiem tak samo jak i ty, że w Montsalvy nie ma kata!

– Ale jestem ja! – huknął Marcin Cairou, nie mogąc dłużej się powstrzymać. – Oddaj mi go, pani! Obiecuję, że zmuszę go do mówienia i że żaden jego krzyk, żadne prośby nie złagodzą mu cierpień! Poczekajcie! Pokażę wam, jak to się robi!

Wyjąwszy żelazny pręt, zanurzył go w płomieniach kosza żarowego wśród śmiertelnej ciszy. Słychać było tylko świszczący oddech Gerwazego.

– Przypatrz się temu człowiekowi, Gerwazku! – rzekła Katarzyna. – Nienawidzi cię! Przez ciebie jego córka wybrała śmierć. A on całymi dniami nie myśli o niczym innym jak o tym, byś skazany na jego łaskę cierpiał męki, które by choć trochę osłabiły jego własne. Masz rację twierdząc, że w Montsalvy nie ma kata, a to dlatego, że nigdy nie był nam potrzebny. Jednak dla ciebie znajdzie się kat, i to za twoją sprawą... Będziesz więc mówił?

Żelazny pręt rozgrzał się do białości. Marcin chwycił go pewną ręką, podczas gdy Antoni Couderc i Wilhelm Bastide równocześnie chwycili Gerwazego, który wył jak zarzynana świnia, a wszystkie jego mięśnie zesztywniały ze strachu przed bliskim cierpieniem.

– Nieeeeeee!...

Marcin zbliżał się nieubłaganie. Katarzyna chwyciła go za ramię i skierowała się do jeńca, który z całych sił starał się wyrwać z żelaznego uścisku.

– Mów! W przeciwnym razie zedrzemy z ciebie ubranie, przywiążemy do tego pierścienia zwisającego ze sklepienia i oddamy w ręce Marcina!

– Co chcesz wiedzieć?...

– Dwie rzeczy: po pierwsze, imię twego wspólnika! Jest wśród nas nieszczęśnik, który ci donosi i jest zdrajcą. Chcę wiedzieć, kto to jest!

– A drugie pytanie?

– Bérault d’Apchier rozpowiadał po całej okolicy, że pan de Montsalvy już nigdy tu nie wróci. Chcę wiedzieć, co knuje, że ma taką pewność. Chcę wiedzieć, co grozi mojemu mężowi!

– Już mówiłem, pani... jestem zbyt skromną osobą, by Bérault dopuszczał mnie do swoich tajemnic...

Katarzyna nie dała mu dokończyć, lecz rozkazała:

– Rozebrać go i powiesić za nadgarstki na pierścieniu!

– Nie! Litości! Nie!... Nie róbcie mi krzywdy! Będę mówić... Powiem, powiem wszystko, co wiem!

– Chwileczkę! – przerwał przeor. – Spiszę twoje zeznania. Znajdujesz się przed obliczem sądu. Ja będę sekretarzem.

Spokojnie wyjął ze swego szkaplerza kartkę zwiniętego papieru, gęsie pióro, a zza paska mały kałamarz. Następnie skinął na żołnierza, by udzielił mu swych opancerzonych pleców jako pulpitu.

– Gotowe! – powiedział z zadowoleniem. – A teraz słuchamy cię! Gerwazy spojrzawszy kolejno na przeora z uniesionym do góry piórem, na kasztelankę, która utkwiła w nim nieprzejednane spojrzenie, i na ojca Bertylki, który trzymał w ogniu rozżarzony pręt, wybełkotał:

– Gonnet... bękart Béraulta opuścił obóz... W Wielki Piątek ruszył do Paryża...