W miarę jak przeor mówił, Katarzyna kreśliła w wyobraźni rozwój wydarzeń. Już dosiadała rączego konia i jak dawniej gnała smagana wiatrem, już była w Paryżu, już odnajdywała Tristana Eremitę, który cieszył się wielkim zaufaniem konetabla de Richemonta. Już klęczała przed królem Karolem, domagając się sprawiedliwości, której władca jej nie odmówi, potem powrót do Montsalvy, przepędzenie rozbójników na cztery wiatry, wraca spokój i szczęście...
Te myśli sprawiły, że dostrzegła promienie słoneczne zalewające małą kapliczkę. Ich ciepło i radość ogarnęły młodą kobietę... by po chwili gwałtownie ją opuścić.
Dobiegający z zewnątrz zgiełk walki przywrócił ją okrutnej rzeczywistości. Czy mogła opuścić miasto i zostawić tych oddanych jej ludzi na pastwę losu? Jak postąpi Bérault, gdy się okaże, że kasztelanka zniknęła razem z dziećmi? Ilu nieszczęśników postrada przez nią życie? Jak potem spojrzy w oczy ich rodzicom?
Przeor położył chudą dłoń na jej ramieniu, zmuszając ją, by przerwała tok swych myśli.
– Tamtego dnia powiedziałaś, żeby nie traktować cię jak niewiastę, lecz jak pana de Montsalvy. Dzisiaj powiadam ci, że jestem współpanem Montsalvy i oprócz odpowiedzialności za ciała odpowiadam za dusze. Z całą odpowiedzialnością powtarzam więc, że musisz opuścić miasto. Możesz mi zaufać. Będziemy się trzymać tak długo, jak tylko to będzie możliwe, możesz być pewna! Lecz jeśli przyjdzie nam otworzyć bramy, Bérault będzie miał do czynienia ze mną... – z Bogiem, którego jestem pełnomocnikiem, i cofnie się przed klątwą, tak jak cofnął się przed monstrancją w dniu śmierci naszego brata Amabla! Kiedyś potrafiłem się bić. Co prawda odrzuciłem zbroję, jednak potrafię przemawiać do ludzi. Uwierz, pani, że łatwiej pokonam Béraulta, gdy ty będziesz daleko. Nie ośmieli się podnieść na mnie ręki. Oddam mu całe złoto klasztorne, zamkowe, lecz usłyszy także głos rozumu.
– Co takiego mu powiesz?
– Nastraszę go królewskim gniewem, by zrozumiał, że im więcej zbrodni popełni, tym czekająca go kara będzie straszniejsza. Albo jestem w potwornym błędzie, albo zadowoli się drobnym łupem. Ruszaj bez obaw. Zresztą słyszę, że miasto nie jest na straconych pozycjach.
W istocie, z murów dobiegały teraz okrzyki zwycięstwa i grubiańskie docinki pod adresem nieprzyjaciela. Widocznie jeszcze raz atak został odparty.
Ludzie z Montsalvy potrafili się bić!
Po raz pierwszy na napiętej twarzy kasztelanki pojawił się uśmiech.
– Trudno cię zbić z tropu, ojcze, kiedy jesteś o czymś przekonany. Istotnie, potrafisz przemawiać do mężczyzn... i do kobiet. Jednak w twoich słowach znajduję pewną sprzeczność: nie podoba ci się mój pomysł naśladowania świętego Pawła... a każesz mi opuścić miasto wraz z dziećmi, Sarą i Bérengerem. W jaki sposób? Którędy? Czy pożyczysz mi skrzydeł, byśmy sfrunęli z najwyższej wieży?
Szczupła twarz przeora pojaśniała nagle w szerokim uśmiechu.
– Inaczej mówiąc, uważasz mnie za niespełna rozumu, pani? Przyznaję, że pozory przemawiają przeciwko mnie. Pójdź więc ze mną: chciałbym ci coś pokazać...
– Coś? A co takiego?
– Pójdź ze mną, a sama zobaczysz.
Katarzyna zdjęta ciekawością ujęła rąbek sukni, by przejść przez niskie drzwi, lecz nagle się zatrzymała. Odwróciła się, obrzucając płonącym spojrzeniem swoją Matkę Boską.
– Jeśli Bérault rozgrabi mój dom, proszę cię, ojcze, zabierz stąd ten obraz i ukryj go! Na całej reszcie mi tak nie zależy jak na nim! Wystarczy go zapakować i zamurować w którejś z piwnic...
– Bądź spokojna, dopilnuję tego... Są rzeczy, których mogą dotykać tylko czyste ręce.
Rozdział piąty
TAJEMNICE PRZEORA BERNARDA
Katarzyna idąc za przeorem przemierzała dziedziniec opactwa, na którym kłębił się tłum. Właśnie przyniesiono dziesiątkę rannych ofiar ostatniego natarcia do domu gościnnego i mnisi zajęli się nimi. Przyszła tu również Sara z górą bandaży, dzbanami wina i oliwy oraz ze swymi najlepszymi balsamami.
Kasztelanka i przeor pospiesznie zapytali o stan poszkodowanych, tego czy owego obdarowali dobrym słowem, i nie zwlekając ruszyli dalej. Przeszli przez bramę i zagłębili się w klasztorze, pustym i cichym. Przeor poprowadził Katarzynę długim korytarzem, na którego końcu w mroku niskiego sklepienia widniała wielka, odsunięta płyta odkrywająca prostokątny otwór. W środku znajdowały się schody prowadzące do podziemi klasztoru.
Ponieważ spojrzała zdziwiona na przeora, ten położył palec na usta, po czym zniknął w zakrystii, z której po chwili wrócił z zapaloną lampą.
– Chodź, córko, nie muszę nic wyjaśniać – zrozumiesz sama.
I ruszył na schody unosząc wyżej lampę, by lepiej je oświetlić, i podając dłoń Katarzynie.
Prowadzona przez przeora, który nie wypuszczał jej ręki, szła prawie po omacku. Powietrze było tu wilgotne i stęchłe. Trudno nim było oddychać. Po chwili skończyły się schody i zaczynały drugie, z pewnością dłuższe, gdyż nie mogła dojrzeć ich końca.
Przeor zatrzymał się, uniósł lampę i przyjrzał się uważnie swojej towarzyszce.
– Jak się czujesz, pani? – spytał z niepokojem. – Zastanawiam się, czy nie przeceniłem twych sił. Czy możesz iść dalej?
Katarzyna uśmiechnęła się.
– Jak najbardziej. Płonę z ciekawości, co chcesz mi pokazać. Ciekawość!
Żadna kobieta się jej nie oprze.
Przeor odwzajemnił uśmiech i opuścił lampę.
– Ruszajmy więc!
Ściskając mocniej dłoń kobiety ruszył przed siebie. W miarę schodzenia dały się słyszeć tępe uderzenia i szmer spływającej wody. Tymczasem schody zaczęły biec wzdłuż muru pokrytego freskami, wśród których, w migoczącym świetle lampy, widać było ryby.
Kiedy wreszcie dotarli do końca schodów, przeor powiódł wokół lampą i rzekł:
– Popatrz!
Śledząc wzrokiem krąg światła zataczany przez lampę, Katarzyna wydała okrzyk zdziwienia.
Znajdowała się wewnątrz krypty wykutej w skale o surowych w przeważającej części ścianach. Ściany te jednak miały odcień różowawy i czerwonawy, wskazujący na żyły ametystów, i tworzyły dekorację barbarzyńską, a zarazem pyszną dla niewielkiej kapliczki zwieńczonej łukiem i dwiema kolumnami. Tutaj freski ukazywały się na powrót, lecz mniej zniszczone niż przy schodach, a przedstawiały naiwne anioły ze spiczastymi skrzydłami, symbole czterech Ewangelistów. Największe jednak wrażenie robiło wnętrze kapliczki: anioły i symbole zdążały w stronę zadziwiającego złotego słońca, którego promienie wysadzane były drogimi kamieniami, występującymi obficie w starej wulkanicznej ziemi Owernii – akwamarynami i oliwinami, różowymi kwarcami, ametystami i topazami. Wszystkie błyszczały spokojnie w blasku lampy. Katarzynę uderzyło jednak, że w środku słońca była wydrążona pusta nisza, nie licząc warstwy kurzu. Przed niszą tą stał stół z zielonego bazaltu, wysadzany oliwinami, niby barbarzyński ołtarz, na którym widać było jeszcze ślady wosku świec, które musiały na nim płonąć.
– Co za dziwne miejsce – zadrżała Katarzyna. – Dlaczego nie wiedziałam nic o istnieniu tej kaplicy?
– Ponieważ nikt oprócz mnie, nawet pani małżonek, o niej nie wie. To tajemnica Montsalvy, jego racja bytu, lecz także tajemnica jego... utraconej duszy... Widzisz, jest pusta. W sercu tego słońca, które wyobraża świat, nie ma nic... od prawie dwustu lat. Pozostała jednak legenda, a ta żyje w sercach ludzi. Wszyscy myślą, że to tylko legenda, uśmiechają się pobłażliwie, lecz po cichu wierzą, że musi być w niej trochę prawdy, nawet jeśli nie chcą się do tego przyznać. Wierzą w pradawną tajemnicę, mając niejasną nadzieję, że kryje się w jakiejś tajemnej grocie lub na dnie przepaści. Gdyby wiedzieli, że dawno nam ją wydarto i że została już tylko opuszczona świątynia, byliby szczerze zawiedzeni. Dlatego właśnie przeorowie przekazują sobie sekret na łożu śmierci, nie dzieląc się nim z nikim.