Przeor wstał z krzesła.
– Zostawiam was. Spotkamy się za chwilę przy bramie klasztornej, która będzie nie domknięta. Tymczasem pójdę sprawdzić, czy wszystko skończone.
Pół godziny później kilka cieni opuściło zamek. Katarzyna i Maria ubrane były w męskie, czarne stroje, z tym że Katarzyna miała w sakiewce zatkniętej u pasa sporo kosztowności i sztylet – sztylet, który był jej zupełnie obojętny. Tamten z krogulcem, wierny jej towarzysz w ciężkich chwilach, zginął w Grenadzie, kiedy wleczono Arnolda do więzienia za to, że zabił siostrę kalifa, Zobeidę, która chciała uśmiercić Katarzynę posługując się wężem.
Za nimi szła Sara z małą Izabelą w koszyku. Następnie podążał Bérenger z Michałem na plecach, siedzącym w wielkim worku wymoszczonym poduszką. Katarzyna i Maria niosły worki z rzeczami pierwszej potrzeby dla wszystkich.
Pochód zamykał Josse. Miał towarzyszyć ekspedycji do klasztoru, aby upewnić się, że nikt ich nie zauważył.
Czarne cienie przesuwały się pod murami. Na szczęście noc była bezgwiezdna i ciepła. Znad płaskowzgórza wiał lekki wiatr niosąc pierwsze zapachy wiosny, lecz Katarzyna nie czuła nic oprócz poczucia winy, że opuszcza miasto ukradkiem, prawie jak złoczyńca. Pomimo wszystkich przekonywań nie mogła przepędzić myśli, że to dezercja...
Kiedy dotarli do klasztoru, Josse bez słowa wziął żonę w ramiona, uścisnął wszystkim dłonie, odwrócił się i ruszył z powrotem do zamku nie patrząc za siebie.
Katarzyna otoczywszy ramieniem pochlipującą Marię pchnęła bramę, za którą ukazały się czarne habity przeora i brata Antyma. W klasztorze panowały egipskie ciemności, nie licząc chybotliwego ognika lampy, którą przeor postawił przy stopniach włazu. Klapa była odsunięta i czekała.
– Możecie schodzić – szepnął. – Brat Antym pójdzie na czele. Niech Bóg ma was w swej opiece! Do Carlat macie jakieś osiem mil drogi, lecz przed tobą, Katarzyno, droga o wiele dłuższa. Nie przeciągajmy pożegnań, gdyż one tylko osłabiają odwagę. Będę prosił Boga, byśmy się wkrótce znowu zobaczyli...
Uniósł dwa palce w geście błogosławieństwa i zastygł w nim, dopóki ostatni z uciekinierów nie zniknął w podziemiu. Następnie zasunął właz i udawszy się do prywatnej kaplicy, spędził na modłach całą noc. Modlił się za uciekinierów, za tych których pogrzebano wieczorem... a także za Gerwazego Malfrata, którego powieszono o zmierzchu i którego ciało dyndało łagodnie na szubienicy wzniesionej na najwyższej wieży ku przestrodze nieprzyjaciela.
Zwłaszcza dusza podłego Gerwazka potrzebowała modlitwy. Umarł tak, jak żył, jak tchórz, płacząc, skomląc o łaskę i skręcając się jak wąż, tak że Mikołaj Barral musiał palnąć go w łeb, by wreszcie móc nałożyć mu na szyję sznur konopny.
Na koniec przeor zmówił modlitwę za Ratapennadę, starą, niegodziwą czarownicę, zaszytą w swej chacie w leśnych ostępach, z której nadal rzucała uroki na mieszkańców miasta. Przewielebny święcie wierzył, że jej los jest przesądzony i że już nic nie uchroni wiedźmy przed stosem...
W tym czasie uciekinierzy przebyli podziemie i po półgodzinie bez przeszkód je opuścili. Kiedy doszli do groty, gdzie wychodził tunel, Katarzyna nabrała powietrza w płuca, wsłuchując się w radosny szmer strumienia, który w dolinie zamieniał się w rwący potok.
Brat Antym pochylił się w jej stronę:
– Czy dobrze się czujesz, pani? Ojciec przeor miał obawy z powodu twojej rany.
– Nigdy nie czułam się lepiej, bracie! Ruszam do boju, a to jest dla mnie najważniejsze! Nawet jeśli nie uda mi się dotrzeć do Arnolda, dopadnę tego Gonneta, możesz być pewien!
I chwyciwszy z pasją jeden z kosturów przygotowanych przez przeora, ruszyła w dół ścieżką prowadzącą do strumienia. Za skałami otaczającymi dolinę schowało się uśpione miasto i obozowisko wroga.
CZĘŚĆ DRUGA
WIĘZIEŃ BASTYLII
Rozdział szósty
WIDMO PARYŻA
Dojeżdżając w pobliże wysokich murów klasztoru jakobinów, w sąsiedztwie bramy Świętego Jakuba, Katarzyna skierowała konia w stronę małego wzgórza zwieńczonego krzyżem ukrytym wśród winorośli. Po czym, odrzuciwszy kaptur na ramiona, spojrzała na zalany deszczem Paryż...
Minęły już dwadzieścia trzy lata, od kiedy opuściła rodzinne miasto po rzezi urządzonej przez Caboche’a, w której zginął jej ojciec i młody Michał de Montsalvy, starszy brat Arnolda i tylu innych, kiedy to jej spokojny świat dzieciństwa zawalił się wśród łez, krwi i cierpienia, i rozpoczęły się jej nieprawdopodobne przygody.
– A oto stolica królestwa! – rzuciła do swego towarzysza. – Oto Paryż, który przez długie lata był w rękach Anglików i który konetabl właśnie oswobodził.
W istocie, wiadomość o wyzwoleniu Paryża dopadła ich pod Orleanem oznajmiona wielkim głosem przez jeźdźca ze stajni królewskich, wysłanego do Issoudun, gdzie wówczas przebywał król Karol VII.
„Zwycięstwo! Zwycięstwo! Konetabl de Richemont wszedł do Paryża!
Miasto jest nasze!...”
Pogoda była pod zdechłym psem, padał drobny, uparty deszcz wciskający się w każdy zakamarek ciała, lecz krzyk posłańca owionął strudzonych jeźdźców jak tchnienie wiosny, jak kielich rosy wylany na zwiędłą roślinę.
Istotnie, droga była długa i ciężka. Minęły dwa tygodnie, od kiedy Katarzyna i jej paź opuścili Carlat. Nietrudno było podążać śladem bękarta Gonneta, gdyż drogę jego przejazdu znaczyły spalone sioła, pozarzynane bydło gnijące przy zagrodach, zwęglone szczątki pozbawione głów.
Dobrzy ludzie zapytani przez Katarzynę potwierdzali, że mieli do czynienia z tym zaledwie dwudziestoletnim mężczyzną, który tylko z pozoru był człowiekiem. Bez obawy zbliżali się do tego pięknego, całego w czerni kawalera o płowych włosach, za którym jechał dorastający młodzieniec. Przemawiał on tak łagodnie, a jego dłoń odziana w rękawiczkę wkładała w ich chropowate dłonie kilka srebrnych monet. Pasterze z gór jak i wieśniacy z dolin zachowali w swych wystraszonych oczach przerażający obraz tamtego jasnowłosego mężczyzny, jego topora oraz zatkniętej u siodła obciętej głowy, którą raz po raz wymieniał na świeżą...
Twierdzili, że towarzyszyło mu sześciu ludzi, podążających za nim jak stado wilków za swym przodownikiem, i biada oddalonemu domostwu, biada wieśniakowi samotnie pasącemu stado, biada dziewczynie powracającej z sąsiedniej osady czy ze źródła: Gonnet i jego banda nie przepuścili nikomu, nie znając innego sposobu na zdobycie pożywienia i na umilenie sobie wędrówki niż przemoc i tortury.
Wkrótce pod Clermont okazało się, że Gonnetowi nie śpieszyło się do Paryża, gdyż ponoć napotkał po drodze Rodryga Villa-Andrando, przywódcę Rzeźników, łupiącego z wielkim powodzeniem okolicę, z którym Gonnet związał się ongiś przysięgą.
– Nawet gdybyśmy mieli nadłożyć drogi przez tego Rodryga, jego obecność nie jest taka zła – powiedział Bérenger. – Jeżeli dwaj piraci spotkali się, z pewnością zaczną świętować, może zafundują sobie jedną z ich ulubionych rozrywek, mały wspólny wypad w okolicę. To zabierze im trochę czasu, a ponieważ Gonnet nie wie, że jesteśmy na jego tropie, nie śpieszy się. Możliwe więc, że dzięki pojawieniu się Rodryga Villa-Andrando nadrobimy nasze opóźnienie, a nawet może przyjedziemy do Paryża razem z Gonnetem...
Mało brakowało, a Katarzyna byłaby uściskała pazia z radości. Ze zdwojonym zapałem ruszyła w dalszą drogę, która przez Bourges i Orlean prowadziła do celu.
Spotkanie królewskiego posłańca dodało jej skrzydeł: wiadomość o wyzwoleniu Paryża wypełniła jej serce radością i świeżą nadzieją: skoro stolica wróciła do prawowitego właściciela, pan de Montsalvy będzie mógł szybko wrócić do domu i przepędzić najeźdźcę.