Выбрать главу

Oczywiście, wokół stolicy były jeszcze miejsca pozostające w rękach Anglików, lecz do całkowitego oczyszczenia terenu konetabl mógł obejść się bez Arnolda.

W Corbeil napotkali przednią straż armii królewskiej. Oddziały Richemonta zdobyły miasto niedawno otoczywszy je. A teraz Paryż roztaczał przed Katarzyną i jej towarzyszem las dachów opadających z przedmieścia Świętego Jakuba w wilgotnej mgle, w której majaczyły wieże kościołów, Sekwana i jej wyspy.

Nagle Katarzyna usłyszała głos Barnaby, starego żebraka z Dziedzińca Cudów, który ongiś kochał ją jak ojciec i który umarł dla niej... Przypomniała sobie tamten lipcowy dzień, kiedy to w barce wypełnionej wyrobami garncarskimi płynęli razem w górę Sekwany, by dostać się do Dijon, do domu wuja Mateusza, w którym znalazła schronienie wraz z matką i siostrą.

Równocześnie usłyszała pieśń, którą tamtego dnia śpiewał w barce Barnaba:

To miast wszystkich jest królowa,

Studnia, źródło nauk wszelkich,

Nad Sekwaną położona,

Lasów, łąk i winnic,

Dóbr żywota doczesnego Więcej ma niż inne miasta.

Także obcy ją kochają

I kochać będą,

Bo piękna jest tak,

Że innego takiego miasta nigdzie nie znajdą, Gdyż nic nie równa się Paryżowi...

Westchnienie pazia przywołało ją do rzeczywistości i spostrzegła, że musiała myśleć głośno, gdyż Bérenger powiedział:

– Nie można zaufać poetom, oni zawsze widzą samo piękno... Popatrz, pani, jakie smutne jest to miasto.

Istotnie tak było i Katarzyna nie mogła poznać miasta swego dzieciństwa. Kiedy je opuszczała, ulicami lała się krew, a mimo to zachowała zachwycone wspomnienia, gdyż oczy dziecka są jeszcze jaśniejsze niż oczy poetów.

Niestety, miasto, które miała przed oczami, nie miało nic wspólnego z jej wspomnieniami ani z wierszem poety. Oczywiście, jak dawniej było rozlegle i imponujące, lecz przyglądając się uważniej, odnosiło się szczególne wrażenie, że to fatamorgana, ułuda, miasto-duch, pozbawione swej substancji, pomimo pasemek dymu wydobywających się z kominów.

Katarzyna z westchnieniem opuściła stanowisko obserwacyjne i skierowała się do bramy Świętego Jakuba, szeroko otwartej o tej porannej porze i strzeżonej przez łuczników. Przekraczał ją istny tłum żebraków w plugawych sukniach, kierujących się do klasztoru jakobinów, gdzie na progu stał mnich z koszem pełnym bochenków chleba. Zbliżywszy się Katarzyna stwierdziła, że cały ten nędzny ludek nie przypominał tamtych żebraków z królestwa króla Thune, z których prawie każdy był zawodowcem: tutaj w większości tłoczyły się kobiety, dzieci, podtrzymujący się staruszkowie z nędzą wyrytą na twarzach.

Odezwały się dzwony klasztorne, co było znakiem dla innych dzwonów w mieście, które rozbrzmiały zgodnym chórem. Katarzyna uzmysłowiła sobie, że jest I maja i że to pora sumy. Przez chwilę zawahała się, czy wchodzić do klasztoru jakobinów, lecz jej niecierpliwość i pragnienie odnalezienia męża oraz usunięcia wiszącego nad ich głowami niebezpieczeństwa okazały się silniejsze.

Pchnęła konia pod czarne sklepienie bramy, gdzie roznosił się nieprzyjemny odór uryny i zjełczałego oleju. Na straży stało tu dwóch żołnierzy, jeden z nich dłubał w zębach, drugi zaś spluwał pod nogi, oparłszy się niedbale o bramę. Katarzyna do niego skierowała pytanie:

– Chcę widzieć się z konetablem! Gdzie mogę go znaleźć? Strażnik zaprzestał swego zajęcia, odsunął hełm na tył głowy i przyjrzał się dwóm kawalerom z nie udawanym zaciekawieniem. Wynik tego badania nie był chyba zbyt korzystny, gdyż zarechotał, ukazując zęby nie zasługujące zupełnie na taki przywilej.

– Hola, mospanie! Widzieć się z konetablem, powiadasz? Tylko tyle? He, he, he! Myślisz, że my go tak sobie pokazujemy pierwszemu lepszemu?... Ciekawe jak?...

– Nie pytam jak! Pytam gdzie! – przerwała ze zniecierpliwieniem Katarzyna.

Zdecydowany ton nieznajomego zmusił łucznika do baczniejszego przyjrzenia się przybyłym, na których przed chwilą zauważył jedynie grubą warstwę kurzu. To pozwoliło mu odkryć, że byli zmęczeni, że mieli kosztowne, choć zakurzone stroje i że ton tego młodzieńca o tak łagodnym głosie zdradzał kogoś, kto zwykł wydawać rozkazy.

Szybko nałożył hełm, poprawił postawę i mruknął:

– Jego wysokość zajmuje apartamenty w hotelu Pod Jeżozwierzem przy ulicy Przebitej, niedaleko kościoła Świętego Pawła...

– Wiem, gdzie to jest – przerwała chwytając konia za uzdę. – Dziękuję, przyjacielu...

– Hej! Poczekajże! Do diabła, ależ ci się spieszy, panie! W tej chwili nie zastaniesz go w hotelu...

– Z powodu?...

– Bo go tam nie ma!

– A gdzie jest z przeproszeniem waści?

– W klasztorze Świętego Marcina z Pól wraz ze wszystkimi swoimi kapitanami, częścią armii i tłumem ludzi stąd. Odbywa się tam ceremonia...

Katarzyna nie czekała jednak, by się dowiedzieć, o jaką ceremonię chodzi. Strażnik bowiem wymówił magiczne słowo „kapitanowie”, co oznaczało, że i Arnold musiał tam być!

Z radością rzuciwszy żołnierzowi monetę, którą chwycił w locie, opuściła bramę i ruszyła w dół ulicy Świętego Jakuba w strugach gęstniejącego deszczu.

– Daleko do tego klasztoru? – spytał Bérenger marzący o ciepłym i suchym schronieniu.

– Z drugiej strony miasta, ale droga jest prosta. Wystarczy przejechać tę ulicę, przebyć Sekwanę i dojechać do murów obronnych.

– Rozumiem – odparł paź z rezygnacją – jeszcze tylko drobna mila... Lecz po chwili przestał ciężko wzdychać, podziwiając nowe miejsca, które Katarzyna potrafiła zachwalić.

– Ta ulica na pewno ci się spodoba, Bérenger. Jesteśmy na słynnej górze Świętej Genowefy, w dzielnicy studentów, a oto szkoły po obu stronach ulicy, ta to Cholets, tamta po mojej prawej to Mans, a prosto przed nami słynne gimnazjum de Plessis, o którym opowiadają istne cuda.

Bérenger pożerał wzrokiem chropowate i odrapane budynki, przypominające w najlepszym wypadku więzienie czy klasztor, nie widząc ich pozieleniałych ścian, wybitych okien ani śmieci pod murami.

Dla niego to miejsce tchnęło duchem wiedzy i młody Owerniak poczuł się, jakby otwarły się przed nim bramy raju.

Co prawda raju bardzo niespokojnego, jako że kilka kroków od gimnazjum de Plessis jakiś student w krótkiej, czarnej pelerynie, o wygłodniałym wyglądzie, z tabliczką do pisania zawieszoną u paska i niezwykle płaską sakiewką, wskoczywszy na studnię przed gospodą Pod Baryłką, przemawiał do swoich współbraci i kilku przypadkowych mieszczan. Był to około dwudziestoletni chłopiec o włosach rudych jak marchewka i chudy jak deska. Widocznie codziennie nie dojadał, gdyż jego ciało to była istna skóra i kości.

Lecz fakt, że student miał pusty żołądek, nie ujmował nic jego potężnemu głosowi, którego to organu nie powstydziłby się sam herold królewski. Głos ten, jak dzwon katedry, roznosił się po całej ulicy. Jako szanujący się student wyrażał swoje niezadowolenie i łatwo było zrozumieć, że namawia słuchaczy do rebelii.

– A jak myślicie, dobrzy ludzie, co będą dzisiaj rano robić konetabl de Richemont i jego żołnierze? Zbożne dzieło? Nic z tych rzeczy! Oddadzą hołd jednemu z naszych najgorszych wrogów! Zgniłym kościom dzikiej bestii, która ongiś przegnała naszych burgundzkich przyjaciół i sprowadziła na nas, mieszkańców Paryża, nieznośny terror! Kto z was zniesie, by dzisiaj okadzać tego wysłańca szatana, przeklętego konetabla d’Armagnac, który wszystkim dał się we znaki?...