Выбрать главу

Jeden z przysłuchujących się mieszczan roześmiał się przerywając mu.

– Przesadzasz, przyjacielu! Mówisz o sprawach sprzed co najmniej dwudziestu lat! Tobie samemu nie mógł się on dać wiele we znaki!

– Już w łonie matki wiedziałem, co to niesprawiedliwość! – huknął potężnie młodzieniec. – W każdym razie my, studenci, pozostaniemy wierni naszemu przyjacielowi, naszemu ojcu, Jego Wysokości Filipowi, księciu

Burgundii i...

Lecz mieszczanin miał jeszcze coś do dodania:

– A kto mówi, żeby nie być mu wiernym? Czy nie widziałeś, Walterze de Chazay, przez te wszystkie dni, że panu de Richemontowi towarzyszy chorągiew i osoba pana Jana de Villiersa z l’Isle Adam, który dowodzi tutaj zastępami burgundzkimi, przybyłymi do pomocy w przepędzeniu Anglików. Jeśli konetabl oddaje dzisiaj honory jednemu ze swoich poprzedników, czyni to za całkowitą zgodą i poparciem Burgundii.

– To tylko zwykła i niechętna ugoda. Pan z l’Isle Adam nie chce pierwszy podważyć świeżej umowy, na której nie zasechł jeszcze atrament zdrajcy z Arras! Ludzie, chodźcie ze mną do Świętego Marcina z Pól, żeby powiedzieć, co o tym myślimy!

Kiedy mieszczanin wymienił imię studenta, Katarzynie przyszedł na myśl przyjaciel drogi jej sercu; miał nawet takie same rude włosy jak Walter Normandczyk i takie same szare oczy. Wreszcie, to nazwisko Chazay coś jej mówiło, coś, co jej pamięć natychmiast przywołała. Po spaleniu Joanny d’Arc, pięć lat temu, chłopak, który wyprowadził ją, Sarę i Waltera z oblężonego Chartres, powiedział, że pochodzi z Chazay...

Czy było to to samo Chazay, będące nazwiskiem niespokojnego studenta? Katarzyna postanowiła iść za nim, tym bardziej że zmierzali w tym samym kierunku.

Studenci wzięli się za ramiona i idąc całą szerokością ulicy dodawali sobie animuszu wykrzykując nieco przestarzałe hasła:

– Niech żyje Burgundia! Śmierć Armaniakom!

Na Cite wichrzyciele stanęli nagle nos w nos z zastępem łuczników prowadzących piękną dziewczynę o czarnych włosach ze związanymi na plecach rękami, która szła z dumnie wyprostowaną głową i ani w głowie jej było zasłaniać nagich piersi wyłaniających się spod rozdartej sukienki. Przeciwnie, uśmiechała się zalotnie do wszystkich mijanych mężczyzn, rzucając w ich stronę żarty, od których nawet zakuty zbój spłoniłby się jak dziewica.

Jej widok doprowadził gniew studentów do białej gorączki.

– Marion! – krzyknął Walter de Chazay. – Marion l’Ydole! Co takiego zrobiłaś, Marion?

– Nic, mój milusi! Tylko pocieszałam cierpiącą ludzkość! Ale tłusta imć z kramu z pasmanterią nakryła mnie w składziku ze swoim nieopierzonym piętnastoletnim synalkiem, którego uwierała cnota i który grzecznie mnie poprosił, bym go od niej wybawiła. Tego się nie odmawia, zwłaszcza w takich ciężkich czasach, ale stara wezwała straże...

Jeden z łuczników wymierzył jej cios pięścią między łopatki, od którego aż straciła dech i zgięła się wpół.

– Ruszaj, wywłoko! Bo ci tak...

Nie dokończył jednak, gdyż w tej chwili student Chazay rzucił się na żołnierzy, wymachując ramionami i krzycząc:

– Dalej chłopcy! Pokażmy tym prymitywom, że studenci z gimnazjum Navarre nie pozwolą molestować bezkarnie swoich przyjaciół!

Walka była nierówna i wkrótce ziemia usiana była żakami z krwawiącymi nosami i rozciętymi łukami brwiowymi, część żaków w czasie bójki uciekła, a wraz z nimi Marion, której miejsce zajął Walter. Solidnie przytrzymywany przez dwóch żołnierzy, ciskał przekleństwami na lewo i prawo, powołując się na przywileje uniwersyteckie, podczas gdy trzeci związywał go jak najdokładniej.

– Złożę skargę na was! – wykrzykiwał. – Nasz rektor będzie interweniował, a przewielebny biskup zajmie się moją obroną. Nie macie prawa!...

– Wiadomo, że żakom wszystko wolno – odpalił sierżant dowodzący oddziałem – lecz nie atakować żołnierzy prowadzących więźnia. I radzę twemu rektorowi, żeby siedział cicho, jeśli nie chce nabawić się kłopotów. Pan Filip de Ternant, nasz nowy namiestnik, ma ciężką rękę.

Nazwisko to uderzyło Katarzynę, gdyż pamiętała je z Burgundii. Ongiś, w Dijon czy Brugii, często spotykała pana de Ternanta, który był jednym z przyjaciół księcia Filipa. Istotnie, był to człowiek niewzruszony, lecz dzielny i uczciwy ponad przeciętność. A więc to on był teraz namiestnikiem Paryża? Tego Paryża wyzwolonego przez ludzi króla Karola! Rzeczywiście wszystko musiało się zmienić i okrutna wojna trwająca od lat między Armaniakami i Burgundczykami wreszcie miała się ku końcowi.

Myśląc, że może będzie mogła pomóc krnąbrnemu żakowi, Katarzyna zbliżyła się do sierżanta, który formował swój zastęp.

– Co zrobicie z więźniem, sierżancie? – spytała.

Sierżant przyjrzał się jej, po czym, niewątpliwie zadowolony z oględzin, roześmiał się i wzruszył ramionami.

– To, co się zawsze robi, gdy ci młodzi ludzie za bardzo rozrabiają. Nie ma nic lepszego na ostudzenie gorącej głowy jak loch, woda i czarny chleb; czynią cuda w takich przypadkach.

– Chleb i woda? Ależ on jest taki chudy...

– Wszyscy jesteśmy chudzi. Od wielu tygodni przymieraliśmy głodem, kiedy pan konetabl wkroczył do Paryża. Ruszaj! Czarny chleb lepszy niż żaden! Naprzód!

Katarzyna nie nalegała. Popatrzyła, jak chuda postać zniknęła w bramie Petit Châtelet, przyrzekając sobie, że wstawi się za żakiem przy pierwszej nadarzającej się okazji. Lecz odwróciwszy się stwierdziła, że Bérenger tkwi w miejscu ze wzrokiem utkwionym w wejście do więzienia. Jego oczy błyszczały jak świece.

– Czy nie możemy nic dla niego zrobić? – westchnął. – Student w więzieniu! Umysł, wiedza, światło świata zamknięte w niegodnych murach! Ta myśl jest nie do zniesienia!

Katarzyna powstrzymała uśmiech. Słowa pazia połączone ze śpiewnym, południowym akcentem zabrzmiały jak poemat.

– Nie wiedziałam, że takim podziwem darzysz panów studentów. Lecz prawda, sam jesteś poetą.

– Tak, lecz jestem prawie nieukiem. Tak bardzo chciałbym studiować. Niestety, moi bliscy uważają księgi za narzędzie zagłady i upadku.

– Dziwna rzecz! Przecież sama słyszałam, że kanonicy z Saint-Projet są ludźmi wielce uczonymi. Dlaczego więc uciekłeś od nich... na dodatek podkładając ogień?

– Chciałem zostać żakiem, a nie mnichem, a w Saint-Projet jedno nie obywa się bez drugiego.

– Rozumiem... A więc, przyjacielu, pomyślimy o twoim wykształceniu po powrocie do domu. Wydaje mi się, że przeor Bernard może wiele ci pomóc.

Tymczasem mamy co innego do roboty, tak więc, Bérenger, pozwól, że opuścimy to miejsce, a po powrocie spowoduję, byś i ty mógł czerpać „światło świata”. Teraz zaś ruszajmy.

Zachęcony tak ponętną perspektywą, Bérenger spiął konia i ruszył z kopyta. Po przebyciu Sekwany wybrali najkrótszą drogę, by dotrzeć do konetabla. Katarzynie spieszno było do Arnolda.

Im bliżej klasztoru, tym tłum był gęściejszy, istne morze ludzkich głów, które rozstępowało się przed końskimi kopytami.

Jeźdźcy skierowali się prosto w stronę kordonu żołnierzy broniących dostępu do szpaleru rycerzy w zbrojach z kolorowymi sztandarami oraz ludzi kościoła w odświętnych szatach.

Katarzyna zbliżyła się odważnie do oficera nadzorującego kordon.

– Chcę widzieć się z panem konetablem! – powiedziała wyniośle. – Jestem hrabina de Montsalvy i chciałabym, by mnie przepuszczono, albowiem przybywam z daleka!

Oficer zbliżył się i niezbyt przekonany zmarszczył brwi.

– Utrzymujesz, że jesteś kobietą? – rzekł z pogardą spoglądając na szczupłego kawalera pokrytego grubą warstwą kurzu i w udrapowanym płaszczu, który nader ucierpiał od niepogody.