– Jest tak, jak mówię: jestem hrabina Katarzyna de Montsalvy, dama dworu królowej Sycylii! Jeśli mi nie wierzycie...
Żywo zrzuciła jedwabną siatkę zasłaniającą jej głowę i ramiona, uwalniając masę lśniących włosów, po czym zdjąwszy rękawiczkę z prawej ręki podstawiła ją pod nos oficera. W zagłębieniu jej dłoni zalśnił szmaragd królowej Yolandy z wygrawerowanym herbem królewskim.
Skutek był natychmiastowy. Oficer zdjął hełm i skłonił się na tyle głęboko, na ile pozwalała mu jego żelazna zbroja.
– Zechciej wybaczyć, pani, lecz rozkazy naszego pana są ścisłe, a ja muszę zachować czujność. Jestem do twoich usług. Nazywam się Gilles de Saint-Simon i jestem porucznikiem konetabla, czekam na twoje rozkazy...
– Nie mam rozkazów, a jedynie prośbę – odparła z uśmiechem, który z miejsca podbił serce żołnierza. – Pozwól mi przejechać!
– Oczywiście. Lecz musisz, pani, zejść z konia i powierzyć, go jednemu z moich ludzi. Hej, wy tam, zrobić miejsce!
Skrzyżowane halabardy podniosły się przed nieznajomą, a oficer z niezwykłą galanterią podał jej rękę, by pomóc zejść na ziemię.
– Będziesz musiała, pani, uzbroić się w cierpliwość, gdyż w tej chwili nie można zbliżyć się do konetabla. W kościele formuje się procesja i wkrótce się pokaże.
– Poczekam – odparła Katarzyna. – Powiedziano mi, że wszyscy kapitanowie uczestniczą w tej ceremonii. Czy mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajduje się mój małżonek?
– Kapitan de Montsalvy? – spytał zmarszczywszy brew. – Czyżbyś, pani, o niczym nie wiedziała?
– O czym, panie? – spytała z niepokojem, czując, że zasycha jej w gardle. – Czy coś się stało? Chyba nie...
– Nie, nie umarł, pani... nie jest nawet ranny, lecz... jest w Bastylii! Od dwóch tygodni. Ale nie pytaj mnie dlaczego. Tylko konetabl odpowie ci na to pytanie. A teraz, na litość boską, zamilczmy. Zaczyna się procesja i mnisi będą na nas krzywo patrzeć.
Nie musiał jej tego powtarzać dwa razy. To, czego się dowiedziała, odebrało jej głos. Arnold w Bastylii? I to pewnie z rozkazu konetabla! To niemożliwe, to szalone! Jaką zbrodnię popełnił, by znaleźć się w lochach Bastylii?
Odwróciwszy się napotkała spojrzenie Bérengera, który, ku jej zdziwieniu, radośnie się do niej uśmiechał.
– Co wesołego znajdujesz w tym wszystkim – mruknęła ze złością. – Czy wiesz, co to Bastylia?
– Jak sądzę, solidne więzienie – odparł paź. – To wielce nieprzyjemne, że pan Arnold w nim się znalazł... lecz mniej, niż sądzisz, pani!
– A to dlaczego, z przeproszeniem?
– A to dlatego, że teraz może się nie obawiać tego psa, Gonneta! Gdyż jeśli nawet bękart przybył przed nami, nie mógł dosięgnąć naszego pana, który od dwóch tygodni siedzi w Bastylii... To zawsze coś!
Rozumowanie pazia rozchmurzyło nieco czoło Katarzyny. W jego słowach było wiele słuszności i w końcu jeśli wybuchowy charakter Arnolda sprowadził na niego gniew konetabla, to z pewnością jednak nie zagrażał jego życiu.
– Myślę – rzekł paź – że bez trudu dowiesz się wszystkiego, kiedy ceremonia dobiegnie końca.
Katarzynie nie pozostało nic innego, jak przyglądać się procesji, która wyszła z kościoła. Oficer, zauważywszy wśród dostojników konetabla, szepnął:
– Oto on, pani!
– Znam go od dawna! – odpaliła oschle. – Jest chrzestnym mojej córki. Na jego widok poczuła prawdziwą ulgę. Z radością patrzyła na znajomą twarz pooraną strasznymi bliznami, które jednak nie ujmowały niczego czarującemu, niewinnemu jak u dziecka spojrzeniu błękitnych oczu. Kwadratowy, prawie tak szeroki jak wysoki, lecz o atletycznej budowie, bez grama tłuszczu, książę bretoński nosił swoją zbroję tak lekko jak paziowie jedwabne żupany, a jego ogorzała twarz jaśniała radością zwycięstwa.
Otaczali go kapitanowie, lecz poza bastardem orleańskim Katarzyna nie rozpoznała żadnego. Byli wśród nich Burgundczycy i Bretończycy, lecz brakowało dobrych, starych przyjaciół La Hire’a i Xaintrailles’a oraz innych ze starej paczki... Co to wszystko miało znaczyć? Arnold w Bastylii, La Hire i Xaintrailles nieobecni...
Nie miała jednak czasu na dalsze domysły, gdyż w tej chwili oficer chwycił ją za rękę i rzekł:
– Chodźmy! Teraz możemy iść za procesją.
Rzucili się w ślad za ostatnimi z oficerów i wraz z procesją dotarli na dziedziniec klasztoru Świętego Marcina.
Był to obszerny czworobok, pośrodku którego rósł wielki wiąz błyszczący młodymi listkami, lecz drzewo to było jedynym wesołym akcentem w tym ponurym miejscu. Z jednej strony wznosiło się więzienie, przed którym stał pręgierz, pozostałe zaś jego boki zajmowały chlewnie i wielki stos gnoju wydzielający trudny do zniesienia odór.
Katarzyna ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że ten właśnie stos gnoju stanowił obiekt zainteresowania całego tego świetnego zgromadzenia. Kilku żołnierzy stało w pobliżu dzierżąc, zamiast lancy i pik, widły i długie haki. Wyglądali tak, jakby na coś czekali. W rogu stała grupa żałobników, których Richemont pozdrowił z szacunkiem. Obok nich widać było kilka otwartych trumien, wyścielonych haftowanymi całunami.
Biskup wraz z przeorem zbliżyli się do stosu gnoju, nad którym, ku osłupieniu Katarzyny, drżącymi dłońmi wykonali znak krzyża i rozpoczęli modlitwę za zmarłych.
– Co to wszystko ma znaczyć? – syknęła. – Myślałam, że ceremonia była odprawiana na cześć konetabla d’Armagnaca!
– No właśnie! – odparł Saint-Simon. – Właśnie on jest tam w środku!
– Gdzie?
– W stercie gnoju, do diaska! Dobrzy Paryżanie po zamordowaniu go w 1418 roku wrzucili ciało do gnojówki i oddali się księciu Burgundii. Z pleców zdarto mu skórę, zmasakrowano, po czym wrzucono do gnojowiska. Zresztą nie samego: wraz z nim musi tam leżeć ówczesny kanclerz Francji, pan Henri de Marle, jego syn, biskup z Coutances, i dwóch dostojników: pan Jean Paris i pan Raymond de la Guerre! Pan de Richemont wydał rozkaz, by ich wyciągnąć z tego niegodnego miejsca i urządzić im przyzwoity pochówek. Oczywiście, Burgundczycy zgodzili się: widzisz obok konetabla pana Jeana Villiersa de l’Isle Adama, który pierwszy zatknął francuski sztandar na bramie Świętego Jakuba. Tutaj niejako odbywa pokutę, gdyż to on sam po zdobyciu Paryża doprowadził pana d’Armagnaca do tego nędznego stanu, w jakim wkrótce go ujrzymy. Ale – dodał spoglądając na Katarzynę z nagłym zaniepokojeniem – to nie będzie widok odpowiedni dla damy!
– Nie jestem przewrażliwiona – odparła – i nie odejdę stąd, dopóki nie rozmówię się z konetablem. Nie takie rzeczy oglądałam...
Tymczasem żołnierze zaczęli przeszukiwać gnój widłami. Pomimo wiatru,
odór stał się nie do zniesienia, a trzeba było szukać głęboko, gdyż po osiemnastu latach od tamtych wydarzeń gnojownik wypełnił się po brzegi. Kiedy wydobyto pierwszy szkielet, zgromadzeni unieśli chustki do nosów, niektórzy kule zapachowe. Katarzyna również przytknęła batystową chustkę do nosa, lecz delikatny ślad zapachu werbeny wkrótce okazał się za słaby i kobieta poczuła, że słabnie.
Przymknęła powieki, by nie oglądać potwornych resztek powłoki człowieczej, którą dwóch mnichów zawinęło w biały całun i złożyło do jednej z trumien.
Kiedy otworzyła oczy, poczuła na sobie jakieś natarczywe spojrzenie. Odwróciwszy głowę napotkała pełne radości i jednocześnie zaskoczenia spojrzenie człowieka w zbroi, trzymającego hełm pod pachą i stojącego w pobliżu konetabla. Omal nie krzyknęła z radości. Tym kimś był bowiem Tristan Eremita.