– Co robią dzieci?
– Śpią. Donatka jest z nimi, lecz ty powinnaś udać się do nich. Masz taką minę, jakbyś ujrzała diabła!
– Bo w istocie tak było! Miał sto ryczących głów w kaskach, tysiąc ramion miotających siekierami, ciskających pochodniami na strzechy, tysiąc macek, którymi powyciągał z domów ludzi, by rzucić ich na kolana w błoto, by poderżnąć im gardła!
Sara przekrzywiła głowę ustrojoną w czepek z dwoma rogami, nadający jej twarzy niesamowity wygląd, i spojrzała badawczo na bladą twarz Katarzyny.
– Co zamierzasz? Katarzyna wzruszyła ramionami.
– Bronić się, oczywiście! Przeor czyni przygotowania, by nas wesprzeć i – dodała z naiwną dumą silniejszą od strachu – do mnie należy dać przykład, gdyż jestem panią de Montsalvy! Ty zajmiesz się przybywającymi, ja zaś wracam do bramy Aurillac zobaczyć, jak się rzeczy mają. W nocy rozbójnicy nie przystąpią do oblężenia, gdyż w ciemności nie znajdą drogi. Lecz z pewnością dotarli już do płaskowzgórza.
Zawróciła konia w kierunku zbliżających się grup wieśniaków. Na ich twarzach malował się strach. Pamiętali wszyscy najazd Kastylijczyka cztery lata temu, wściekłego psa Villa-Andrando: wielu z nich było wtedy torturowanych, inni widzieli, jak konają najbliżsi. Spiżowy głos dzwonu przypomniał ich cierpienia; jęki agonii wypełniły uszy tych, którym wtedy udało się przeżyć.
Idąc modlili się głośno, lecz na widok kasztelanki umilkli, prosząc ją o ochronę. Do każdego skierowała słowo pocieszenia, a jej pozorny spokój zmniejszył ich lęk.
W miarę jak ludzie napływali, miasto, które zazwyczaj z nadejściem nocy zwijało się i zapadało w sen jak wielki, czarny kot, teraz pełne było zgiełku i światła. Na murach, powyżej zabarykadowanej bramy Aurillac, kłębił się tłum. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy – wszyscy jazgotali jednocześnie, a wśród nich miotał się Josse, usiłując ich uciszyć.
Katarzyna zsiadła z konia i podciągnąwszy końce sukni ruszyła do nich kamiennymi schodami. Ktoś zauważywszy kasztelankę krzyknął:
– Kasztelanka nadchodzi! Miejsce! Zrobić miejsce dla naszej pani! Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się, lecz jej serce ścisnęło się na widok bezmiaru szczerego zaufania i miłości poddanych. Czyżby stanowiła jedyną ostoję, jedyną nadzieję tych ludzi? Dla tych prostych ludzi była uosobieniem świętej panienki jaśniejącej w niebie, ich największą nadzieją i jedynym ratunkiem. W głębi duszy zdała sobie sprawę ze swojej słabości, podczas gdy powinna okazać się godną pokładanego w niej zaufania.
Dziesiątki rąk wyciągnęły się, by pomóc jej wspiąć się na ostatnie stopnie, i po chwili znalazła się przy przeorze Bernardzie, którego twarz zdradzała niezwykłe napięcie.
– Miałem właśnie posłać po ciebie, Katarzyno! Próbowałem układać się, lecz ci ludzie chcą mówić tylko z tobą!
– Więc przemówię do nich! Choć nie mam wielkiej nadziei, że zostanę wysłuchana...
Oparłszy dłonie o parapet otworu strzelniczego, wychyliła się na zewnątrz. Opadający za murami Montsalvy stok tętnił życiem. Rozbójnicy byli zajęci zakładaniem obozowiska. Na skraju lasu wznoszono namioty z tego, co grabieżcom wpadło w rękę. Na oko było widać, że niektóre były z nie wyprawionych, lepkich od brudu kozich skór. Inne z szerokich pasów wyblakłych tkanin i kawałków płótna workowego. Ogniska oświetlały zarośnięte twarze wojaków na czerwono. Niektórzy zajęci byli przygotowaniem wieczerzy. Niechlujni służący obdzierali ze skóry dwie dzikie świnie i kilka baranów. W wielkich kotłach zawieszonych na ustawionych na krzyż pikach gotowała się woda. Z opuszczonej zagrody kilku wytaczało beczkę wina. Co dziwne, rozbójnicy nie podpalili jeszcze żadnego domostwa.
Spojrzenie Katarzyny padło na grupę wojaków stojących nieruchomo po drugiej stronie fosy z głowami uniesionymi w stronę murów. Jeden z nich, z wyglądu najstarszy, wysunął się na czoło i rozpoznawszy kasztelankę, zarechotał urągliwie:
– To tak wygląda twoja gościnność, pani na Montsalvy? Z jakiej to przyczyny zastajemy zamknięte bramy, kiedy ja i moi synowie przybywamy z przyjacielską wizytą?
– Przyjacielska wizyta? Paląc, rabując i zabijając? Nasze bramy otworzyłyby się przed tobą i twymi synami, lecz pozostaną zamknięte przed twymi żołdakami! Odpowiedz: po co przybywasz?
Człowiek znowu zarechotał i Katarzyna pomyślała, że Wilk z Gévaudan zasłużył na swoje przezwisko... chociaż wilki obraziłyby się z powodu takiego porównania. Pomimo zaawansowanego już wieku i lat spędzonych w siodle miał ciągle siłę niedźwiedzia. Wyglądał jednak jak bandyta, a nie jak szlachetnie urodzony pan, którym był w istocie. Spod podniesionej przyłbicy widać było surową twarz, długi, porośnięty rzadką szczeciną podbródek, nadający mu wygląd starego rysia. Oczy bez określonego koloru, osadzone głęboko, nigdy nie mrugające powieki, skóra koloru mętnego wina, pokryta skorupą brudu i fioletowe, obwisłe wargi, które rozszerzając się w obleśnym uśmiechu, ukazywały komplet sczerniałych kłów z trudem udających zęby.
Mąż ten był odrażająco paskudny i niezwykle brudny, lecz spod jego krótkiego, postrzępionego i wytłuszczonego płaszcza prześwitywała lśniąca zbroja.
Za nim stało trzech jeźdźców: byli to jego dwaj synowie i bękart. Synowie Jehan i Franciszek byli podobni do starego jak dwie krople brudnej wody: ta sama siła, ten sam wygląd podstępnego wilka, tylko ich oczy błyszczały jak rozżarzone węgle, a mięsiste usta miały kolor świeżej krwi. Co do bękarta Gonneta, owocu gwałtu na zakonnicy, młodej i cichej dziewczynie wziętej siłą pośród pożogi klasztoru i porwanej do baranowskiej wieży, by służyć rozkoszy właściciela i wydać owoc przed śmiercią, odcinał się on wyraźnie od swoich braci przyrodnich. Był od nich szczuplejszy, miał jasne włosy, lecz w jego delikatnych rysach drzemała przebiegłość, a jasne oczy były jak nieprzenikniona głębia trzęsawisk o zdradliwych błotach. Miał odkrytą głowę i jego płowe włosy rozwiewał wieczorny wiatr. Nie będąc rycerzem, nie nosił szpady, lecz z łęku siodła zwisał topór drwali wraz ze... świeżo odciętą ludzką głową...
Katarzyna odwróciła wzrok, bojąc się, że ją rozpozna...
Nie słysząc odpowiedzi, powtórzyła swe pytanie ostrzej:
– Czekam! Czego tu szukacie?
Stary zarechotał, wytarł wilgotny nos o rękawicę, odcharknął i splunął.
– Szukamy przejścia, paniusiu! Tylko przejścia! Jesteś przecież strażniczką drogi do Entraygues i do Conques! Wędrowcy przejeżdżając przez Montsalvy płacą myto. Czy możesz więc nam odmówić?
– Rzeczywiście, podróżnicy przejeżdżają tędy w dzień, lecz nigdy w nocy! Nigdy też żaden oddział zbrojny nie dostał pozwolenia, by przejechać przez nasze miasto! Jeśli chcecie udać się do Conques, musicie jechać dolinami!
– Chcesz, żeby nasze konie poskręcały karki? Nic z tego! Wolimy przejechać przez Montsalvy!
– Tylko przejechać? Czyżby? – rzucił przeor.
– No... może trochę się zatrzymać. Zjeść, odpocząć... Chyba możecie przyjąć chrześcijan?
– Chrześcijanie nie przybywają z takimi bagażami! – krzyknęła kasztelanka wskazując palcem na ohydne trofeum Gonneta. – Wracajcie tam, skąd przybywacie! Choć... obawiam się, że nie zostawiliście po sobie już nic do spalenia ani do złupienia!
– Rzeczywiście – przyznał stary swoim bezbarwnym głosem. – A więc to takie przyjęcie nam zgotowałaś, pani? Twój małżonek zgotował nam lepsze jeszcze nie tak dawno temu!