Выбрать главу

– Co to ma znaczyć, Bérenger? Szukam cię od samego rana, byłeś mi bardzo potrzebny...

Nagle przerwała zaskoczona smutną miną młodzieńca. Zgarbiony, bliski płaczu, Bérenger wyglądał jak półtora nieszczęścia.

– Na Boga! Co ci jest, Bérenger? Wyglądasz, jakbyś stracił kogoś bliskiego.

– Pozwól, moja droga! – przerwał Tristan. – Chyba wiem, co się stało! – Następnie zwrócił się do nieszczęsnego kawalera: – Czy przybyłeś za późno? Czy coś mu się... przytrafiło?

Bérenger pokręcił przecząco głową, po czym z wielkim żalem dodał:

– Nie, panie! Wszystko poszło gładko. Oddałem twój list i natychmiast go wypuszczono...

– No więc?... Powinieneś być zadowolony?...

– Zadowolony... Oczywiście, panie, jestem zadowolony i bardzo ci wdzięczny, lecz...

– Może mi jednak powiecie, o co chodzi! – zaprotestowała Katarzyna przysłuchująca się ze zdziwieniem rozmowie, z której niczego nie rozumiała.

– Chodzi o pewnego krnąbrnego studenta, niejakiego Waltera de Chazaya, którego wczoraj – jak sama widziałaś – wsadzono do kozy, a którym interesował się Bérenger. – Chcąc sprawić wam obojgu przyjemność – ciągnął Tristan – dziś rano dałem temu chłopcu rozkaz uwolnienia studenta, który bez trudu uzyskałem od pana de Temanta. Dlatego jestem zdziwiony nietęgą miną pazia... Czy student nie był zadowolony, że przyniosłeś zwolnienie?

– Ależ tak! Bardzo zadowolony! Spytał, jak się nazywam i jak udało mi się uwolnić go z więzienia... uściskał mnie i... rzucił się biegiem przed siebie krzycząc: „Wielkie dzięki, przyjacielu! Może jeszcze kiedyś się spotkamy! Tymczasem, wybacz mi, pędzę do Marion l’Ydole! Winna mi jest coś, a u niej nie należy zwlekać z odbieraniem długów!”... Po czym zniknął na ulicy Świętego Jakuba.

– To rzeczywiście niewiele, jak na podziękowanie – burknął Tristan. – I bądź tu dobry dla ludzi, eh!... A dlaczego to, paziu, wracasz tak późno?

– Przechadzałem się po wybrzeżu, patrząc na przepływające barki i galary. Poczułem się taki sam... taki zagubiony. Potem udałem się do dzielnicy szkół.

– Następnie zaś – podjęła Katarzyna z uśmiechem – nie spotkawszy swojego studenta, na którym tak ci zależy, postanowiłeś jednak wrócić. Nie smuć się, Bérenger; spełniłeś dobry uczynek, lecz, niestety, nie zyskałeś przyjaciela.

– O tak! Tak bardzo chciałbym zostać jego przyjacielem... choć wiem, że przy nim byłbym tylko nieukiem i wieśniakiem...

– Jesteś dzielnym chłopcem, Bérenger, który uczynił zbyt wiele dla jakiegoś niewdzięcznego fanfarona. Zapomnij o nim tak jak ja. Zainteresował mnie tylko dlatego, że przypominał dawno utraconego przyjaciela. Nie myśl o nim! Jutro, z otwarciem bram, ruszamy do Tours!

– Do Tours?

– Właśnie! Nie zdobyłeś przyjaźni zbuntowanego studenta, lecz być może ujrzysz króla – odparła Katarzyna z westchnieniem.

– Króla?... Tak... oczywiście – powiedział bez przekonania Bérenger. Zmartwienie pazia nie było widocznie aż tak wielkie, by mogło odebrać mu apetyt, gdyż zbiedzony kawaler pożarł podaną mu strawę równie łapczywie, jak poprzedniego dnia, następnie znowu ruszył na zwiedzanie Paryża.

Z nadejściem wieczoru, gospoda Pod Orłem jak zwykle wypełniła się hałasem i wrzawą. Przy stołach poplamionych winem i woskiem świec pozasiadali rycerze, by spożyć wieczerzę, opróżnić dzbanów bez liku i grać w kości.

Katarzyna spożyła wieczerzę wraz z paziem w swoim pokoju, po czym odesłała go do łóżka, by wypoczął przed czekającą ich następnego dnia podróżą.

Zmęczona wypadkami całego dnia zasnęła ledwo złożywszy głowę na poduszce; z pokoju obok dobiegało chrapanie Bérengera godne starego wiarusa...

Dzwony pobliskiego klasztoru nie rozbrzmiały jeszcze na Jutrznię, kiedy uliczka zaroiła się od tajemniczych cieni, które bezszelestnie zmierzały w stronę gospody Pod Orłem.

W zamku zazgrzytał wytrych, lecz zabarykadowane od wewnątrz drzwi nie chciały ustąpić. Wtedy od jednego mocnego kopnięcia poleciały szyby w oknie i jakiś cień zwinnie wślizgnął się do środka. Po chwili drzwi otworzyły się cicho, wpuszczając do gospody czarne postacie.

Kiedy imć Renaudot, w bawełnianej szlafmycy na głowie, jedną ręką trzymając świecę, drugą zaś opadające spodnie, zszedł na dół, by sprawdzić, skąd dochodzą hałasy, cofnął się z trwogą na widok nocnych gości oświetlonych blaskiem łuczyw.

Obrzmiałe, czerwone twarze, na głowach skórzane, obcisłe czepki, twarze dzikie, lodowate spojrzenia, okrutne zmarszczki wokół ust najczęściej pozbawionych zębów... Skórzane, powalane krwią fartuchy, błyszczące noże szewskie i szerokie noże kuchenne, zatknięte u pasa. Nieszczęsny oberżysta zorientował się od razu, z kim ma do naczynia.

– Czego... chcecie? – wybełkotał. – Czego chcecie?... Wystąpił jeden z ludzi. Jego potężne, żylaste i nagie ramiona były spowite żelaznymi obręczami jak beczki, a spocona twarz wydawała się najbardziej odpychająca ze wszystkich.

– Do ciebie nic nie mamy, oberżysto! Wracaj do łóżka i nie ruszaj się!

– Ale chyba mogę wiedzieć, czego chcecie!

– Bądź spokojny! Nie chcemy od ciebie niczego... tylko od pewnej damy! To, za przeproszeniem, „jaśniepani”. Masz takie cudo u siebie, karczmarzu?

– Tak... ale....

– Żadnego ale! Do niej mamy sprawę! Ty zaś pójdziesz grzecznie do swej połowicy, która pewnie spociła się ze strachu w piernatach, a jeśli chcesz, żebyśmy nie nadwerężyli twojej gospody, zajmiesz się starą, pojmujesz?

– Moją starą?... W jej wieku?...

– No i co z tego? W naszych stronach bywają gorsze megiery! A zresztą, nic nas to nie obchodzi! Zmawiaj zdrowaśki albo przeleć starą, tylko nie ruszaj się ze swego pokoju. Inaczej spalimy twój dom i ciebie wraz z nim! Zrozumiałeś?

Nieszczęsny oberżysta szczękał zębami i cały drżał nieprzytomnie, lecz na myśl o klientce tak delikatnej i arystokratycznej zdobył się na odwagę. Na dodatek strach przed panem Eremitą, gdyby coś złego stało się pani, którą mu powierzył, zmusił go do działania.

– Posłuchajcie – wymówił z trudem, próbując się dogadać. – Nie wiem, co wam zrobiła ta młoda dama, ale ona jest taka dobra i miła...

– Nie gadaj, stary, tylko idź po nią!

– A do tego – nie dawał za wygraną imć Renaudot – sam pan namiestnik powierzył ją mojej pieczy, a jest to człek gwałtowny i bezlitosny! Wierzcie mi, nie powinniście z nim zadzierać...

– Do pana Tristana Eremity nie mamy nic. A zresztą, nie boimy się nikogo! I jeśli nie chcesz, byśmy zaraz z ciebie zrobili pieczeń, leć po nią, a chyżo! Popatrz no, jak się pięknie pali na kominku!

Rzeczywiście, jeden z napastników podsycał żar tlący się pod popiołem i po chwili buchnęły płomienie, liżąc rzucane nań szczapy i polana.

Przerażony Renaudot już widział siebie związanego jak baran i nadzianego na własny rożen, przeżegnał się więc tylko ze trzy razy, po czym ruszył biegiem po schodach, błagając świętego Wawrzyńca, patrona oberżystów, których specjalnością jest pieczyste, żeby zlitował się nad nim, jego gospodą oraz klientką. Przez głowę przemknęła mu myśl, że mógłby uciec przez okno, lecz wtedy usłyszał znowu głos swego prześladowcy:

– Idź no z nim, Marcinie, żeby mu nie wpadło do głowy uciekać po pomoc do swego namiestnika. A wy tam, reszta, wszyscy pójdziemy po paniusię!