Do naszej ukochanej córki w Jezusie Chrystusie, Katarzyny, hrabiny de Montsalvy. Rycerze, którzy wyruszyli na Paryż z twoim mężem a naszym przyjacielem, dzięki boskiej pomocy powrócili na czas, by uwolnić nasze ukochane miasto będące u kresu sit i gotowe się poddać. Bérault d’Apchier wraz z synami i całą swoją czeredą odjechał do Gévaudan, a my mogliśmy z odnalezionymi braćmi podziękować Panu Bogu, że powiodła się twoja misja pomocy. Lecz nie zaśpiewaliśmy Te Deum, gdyż pan Arnold nie powrócił wraz z nimi.
Pan de Roquemaurel opowiedział nam, co się zdarzyło w Paryżu i jak ruszył na poszukiwanie pana Arnolda i jego niebezpiecznego kompana i że nie udało mu się natrafić na jego ślad. Jeszcze zanim dotarł do Orleanu, spotkał po drodze pana de Rostrenena, wysłannika konetabla, i jego oddział powracający z pustymi rękami. Rozpytywał ludzi po drodze, lecz nie było żadnego śladu. Opinia ogólna jest taka, że może po ucieczce z Bastylii pan Arnold nie ruszył prosto do Owernii, do swoich. Może postanowił się ukryć, czekając, aż przestanie się go szukać. Sądzę więc, moja córko, że przyjdzie ci uzbroić się w cierpliwość aż do dnia, w którym twój mąż uzna, że może wrócić do ciebie, nie narażając nikogo na niebezpieczeństwo. A ja modlę się z całej duszy, żeby tak było...
– Widzisz sama? – krzyknął Jakub kończąc czytanie. W istocie byłoby to logiczne: człowiek uciekający przed pościgiem nie udaje się tam, gdzie będą go szukać przede wszystkim, to znaczy do domu.
Katarzyna potrząsnęła jednak smutno głową.
– Nie, Jakubie! Twoje rozumowanie byłoby słuszne, gdybyśmy mieszkali w jakim łatwo dostępnym zamku, w jakiej dolinie niedaleko Paryża. Lecz Arnold wie, że nigdzie lepiej nie można się ukryć niż w naszych górach. Król i konetabl wahaliby się, wierzaj mi, zanim wysłaliby swoich rycerzy na niebezpieczne ścieżki wiodące wśród naszych wulkanów i nad naszymi przepaściami. Na dodatek Arnold zna wiele kryjówek niedaleko Montsalvy, a nasi poddani oddaliby za niego życie, począwszy od przeora...
– A jednak przeor sam ci pisze...
– Sam nie wierzy w ani jedno własne słowo! Usiłuje tylko podtrzymać mnie na duchu, lecz zna Arnolda równie dobrze jak ja. Jestem przekonana, że w głębi serca... uważa go za zmarłego...
– Ależ to istne szaleństwo, pani Katarzyno!
– A czy zapomniałeś o jego niebezpiecznym towarzyszu, Gonnecie? Czy zapomniałeś, że jego zadaniem było zabić Arnolda? Nie obawiaj się: ten diabeł spełnił swoje zadanie. Zabił skazańca, a teraz uda się do króla, by żądać wydania mu jego dóbr i ziemi, własności moich dzieci!...
Katarzyna płakała ukrywszy twarz w dłoniach. Trzej mężczyźni stali nieruchomo, czując się niezręcznie w obliczu jej nieszczęścia. Jakub wycierał chusteczką delikatnie łzy spływające pomiędzy jej palcami.
– Nie stój tutaj, Katarzyno – wyszeptał, zauważywszy ku swemu niezadowoleniu, że subiekci przyglądają się z żywym zaciekawieniem jego poczynaniom. – Pozwól mi zaprowadzić cię do sali... Rigoberto! Pani Rigoberto, proszę tu pozwolić!
Stara ochmistrzyni pojawiła się natychmiast, wycierając ręce w fartuch. W tej samej chwili od strony opactwa Świętego Marcina rozległa się fanfara trąbek, po czym dały się słyszeć wiwaty i tupot setek stóp.
Jakub spojrzał w stronę zamkowych wież, na których zaludniło się od rycerzy o błyszczących w słońcu lancach. Na szczycie jednej z nich łopotała niebiesko-biało-czerwono-złota flaga. Jakub zadrżał.
– Królowa Yolanda! Popatrz, Katarzyno! Królowa nadjeżdża!
Do trąbek dołączyły teraz wszystkie dzwony w mieście, witając królową czworga królestw, władczynię Turenii. Całe Tours rozbrzmiewało owacjami.
Katarzyna spojrzała przez łzy na zamkowe wieże.
– Za późno... Już nic dla mnie nie może zrobić...
– Skąd ta pewność? Płaczesz i rozpaczasz, a przecież nikt ci nie powiedział, że zostałaś wdową... Do diaska! To, że pan de Montsalvy nie wrócił do domu, nie oznacza wcale, że nie żyje! A gdyby nawet tak było? Twoje dzieci, a zwłaszcza twój syn, potrzebują królewskich listów ułaskawiających. Tak więc, jeszcze tego wieczoru udasz się ze mną do zamku. Wiem, w jaki sposób udać się do królowej bez zwracania uwagi... A jutro, nie zwlekając, musisz udać się... do Burgundii!
Wyciągnął rękę do Waltera, wziął list Ermengardy, który Katarzyna upuściła na posadzkę, a który młody giermek podniósł, i wsadził go w dłoń przyjaciółki.
– Zapominasz o drugim liście, Katarzyno. A jest bardzo ważny, gdyż przez niego o mało człowiek nie stracił życia! – I przy pomocy Rigoberty posadził ją na wyścielanej poduszkami ławie w pobliżu kominka.
– Czytaj! Ten list także zawiera złą nowinę...
– Ermengarda! Mój boże!... Nie jest chora?...
– Nie, nie o nią chodzi... lecz o twoją matkę...
Katarzyna pośpiesznie rozwinęła cienki zwój papieru, na którym natychmiast rozpoznała zamaszyste pismo swojej starej przyjaciółki i jej wielce fantazyjną ortografię. Jak iście wielka pani, hrabina pogardzała subtelnościami gryzipiórków. Jednak to, o czym pisała, było zadziwiające. Ermengarda donosiła, że jej matka pokłóciła się z wujem Mateuszem. Dijoński handlarz materiałami poczuł na stare lata wolę bożą, a to za sprawą niejakiej Amandyny La Verne, wielce apetycznej, lecz niezbyt bogatej handlarki strojami, z której zrobił swoją kochankę i sprowadził do swego domu. Wkrótce zamieszkiwanie pod jednym dachem stało się dla Jaquette Legoix niemożliwe i matka Katarzyny opuściła dom, w którym czuła się teraz obco.
Jej marzeniem byłoby zamieszkać wraz z tobą, Katarzyno, i opiekować się wnukami. Lecz droga z Lyonu do waszych gór daleka, a jej zdrowie nie pozwala na tak długą podróż. Przyjęła więc gościnę u mnie. Dałam jej twój pokój i wieczorami przesiadujemy razem, rozprawiając o tobie, o dzieciach i twoim niemożliwym małżonku. Twoja matka to złoty człowiek... Lecz na zapusty przeziębiła się i od tej pory czuje się coraz gorzej. Boję się, bo z dnia na dzień traci siły. Ty jesteś młoda i nie boisz się trudów podróży. Możesz pokonać drogę, której ona już nigdy nie odbędzie. Myślę, że będziesz chciała ją ucałować, przyjedź więc nie tracąc czasu! To ja cię o to proszę, gdyż ona nigdy by się nie ośmieliła, choć tak bardzo cię kocha...
Pergamin wypadł Katarzynie z rąk, zwinął się sam i spadł na posadzkę. Twarz Katarzyny była mokra od łez. Schyliła się, by podnieść list, po czym z trudem, lecz zdecydowanie powiedziała:
– Masz rację, Jakubie... Jutro muszę ruszyć w drogę... Moja biedna matka... Myślałam, że jest szczęśliwa... lecz zaniedbałam ją... Żeby tylko nie było za późno...
– Pomogę ci w przygotowaniach, lecz pamiętaj, że dziś wieczorem idziemy do zamku!
Po zapadnięciu zmroku Katarzyna i Jakub Serce ruszyli pod górę prowadzącą do zamku. Kiedy tylko Jakub pokazał strażnikom szeroki medal noszony na szyi, otwarto przed nimi bramę. Po przejściu przez zaludniony dziedziniec dotarli do małych czerwonych drzwi, przez które weszli na wąskie, kręte schody, słabo oświetlone z rzadka rozmieszczonymi łuczywami. Wreszcie dotarli do małej kaplicy obitej fioletowym aksamitem, zdobionym złotymi frędzlami.
– Królowa została uprzedzona, a drogę znam na pamięć, gdyż często mamy z królową potajemne narady. Bardzo interesuje się moimi przedsięwzięciami, w których widzi dobrobyt dla kraju. A oto i ona!
Chwilę później Katarzyna przyklękła, by ucałować wyciągniętą dłoń kobiety wysokiej, chudej i bladej, której czarny woal upięty był pod złotą koroną. Przebyta niedawno choroba pozostawiła głębokie ślady na twarzy Yolandy Aragońskiej. Jej włosy, jeszcze do niedawna gęste i czarne, były teraz białe jak śnieg, nadając łagodny blask pięknej, energicznej, lecz naznaczonej piętnem cierpienia twarzy.