Lecz Burgundia miała także swoich Rzeźników, tylko że ci istnieli już od dawna. Byli wśród nich Perrinet Gressart, który od dawna rządził się w CharitsurLoire, był Francois de Surienne, zwany Aragończykiem, rządzący się w Montargis, i Jacques de Plailly, zwany Ziółkiem, stara znajomość Katarzyny, którego krwiożercze zapędy skupiały się w okolicach zamku Coulanges-la-Vineuse, a z którego ongiś wraz z Sarą uciekły z wielkim trudem.
Nauczona doświadczeniem, omijała starannie te znane sobie niebezpieczne miejsca, klucząc bezdrożami i opustoszałymi połaciami, gdzie nie było niczego, co mogłoby zwabić najchciwszego zbója.
Najniebezpieczniejsze były lasy, do których schronili się wieśniacy wypędzeni ze swych spalonych domów. Pozbawieni środków do życia, stali się gorsi od dzikich zwierząt, którym wyrywali zdobycz. Dwa razy udało się trójce podróżnych ujść z życiem dzięki rączym rumakom. Trzecim razem Walter wybawił ich z opałów, rzucając za siebie worek z jedzeniem pod nogi wygłodniałej bandy zarośniętych ludzkich zjaw w potarganych łachmanach, która ich ścigała. Wśród tych strzępów ludzkich dało się także zauważyć dzieci...
Do Châteauvillain nie pozostało więcej niż trzy mile. Podróżni posuwali się teraz brzegiem małej rzeki, którą Katarzyna dobrze znała. Nazywała się Aujon, a jej wody zasilały fosy zamku Ermengardy. Zapadała noc, postanowili jednak, że zatrzymają się dopiero u celu.
Nagle przejrzysty nurt rzeki zabarwił się na czerwono, a wśród jasnych trzcin dostrzegli przesuwającą się z biegiem nurtu sterczącą pionowo strzałę... Nie było wątpliwości: by przesuwać się w tej pozycji, musiała tkwić w ludzkim ciele.
Walter żywo zatrzymał konia, zeskoczył na ziemię i pochyliwszy się wśród trzcin zawołał:
– Chodź mi pomóc, Bérenger! A żywo! Tu jest człowiek i jeszcze żyje!
Podczas gdy Katarzyna chwyciwszy konie za uzdy uwiązała je do drzewa, paź podbiegł do przyjaciela.
Wspólnymi siłami udało im się wyciągnąć na brzeg mężczyznę pokaźnego wzrostu, którego brodata, blada twarz wyrażała wielkie cierpienie. Z jego piersi sterczała strzała.
Katarzyna uklękła przy rannym i chusteczką wycierała jego pobielałe wargi.
– Czy on umrze?...
– Z pewnością! – odparł Walter oglądając ranę badawczo. – Strzała utkwiła zbyt głęboko.
W istocie, twarz rannego przybierała coraz bardziej szary, śmiertelny odcień, lecz jego usta poruszyły się i Katarzyna usłyszała:
– Uciekajcie... Nie chodźcie do miasteczka... Rzeźnicy....
– Znowu oni! – rozzłościł się Walter. – Kto tym razem?
– Nie wiem – wyszeptał człowiek. – Nieznajomy... Nazywają go... kapitanem Błyskawicą... To porucznik Paniczyka z Commercy... Uciekajcie...
Czknął, przewrócił się do tyłu w śmiertelnym skurczu, z jego ust bluznęła krew i człowiek zesztywniał.
Walter spojrzał na wielkie, nieruchome ciało z mieszaniną złości i współczucia.
– Błyskawica! – narzekał. – Paniczyk z Commercy! Kim, do diaska, są ci bandyci?
– Nie wiem, nie znam Błyskawicy, lecz mogę wam powiedzieć, kim jest Paniczyk. Jest piękny jak kobieta, szlachetny jak książę, waleczny jak Cezar... młody jak ty, Walterze, i okrutny... jak kat mongolski! Sądząc po nim, po jego kapitanie Błyskawicy nie można się spodziewać niczego dobrego. A zresztą posłuchajcie sami.
Z głębi lasu dochodziły wycia, a za zakrętem rzeki błysnęły łuny pożaru.
– Nie zdołamy przejść! – zdecydował Walter prowadząc Katarzynę do koni. – Musimy ukryć zwierzęta, sami też się schować i przeczekać. Jak wszystko spalą, to pewnie sobie pójdą.
Ukrywszy się wraz z końmi w gęstych krzakach, czekali ze ściśniętym sercem, aż skończy się pożoga. Nadchodziła burza, lecz nie spadła ani jedna kropla wody. Tymczasem krąg ognia zacieśniał się wokół nich.
– Musimy uciekać, pani! – rzekł wreszcie Walter. – Inaczej spłoniemy tu żywcem.
W ciszy skierowali konie w stronę rzeki. Dzielne zwierzęta zaczęły płynąć, kierując się w stronę piaszczystej ławicy. Kiedy jednak kopyta końskie dotknęły dna i zaczęły się wyłaniać z głębokiego nurtu, wzgórze nad ławicą zapłonęło światłami, niesionymi przez zbrojnych ludzi. Przez chwilę uciekinierzy znaleźli się w kręgu światła.
– Hej, tam! – krzyknął jeden z bandy. – Zobaczcie no, co tam się rusza na środku rzeki!
Wydając dzikie okrzyki, nieznajomi puścili się w kierunku rzeki.
– Jesteśmy zgubieni! – jęknęła Katarzyna.
– Jeśli to ludzie króla, może jest nadzieja! – splunął z pogardą Walter. – Kruk krukowi oka nie wykole!
– O słodka naiwności! – odparła. – Rzeźnicy są sobie sterem, żeglarzem, okrętem! Na wszystko za późno!
Tymczasem ponad dziesięciu jeźdźców rzuciło się do rzeki, ściskając lejce koni. Paź i giermek wyciągnęli broń, chcąc się nią posłużyć, ale na próżno. W okamgnieniu trójka jeźdźców została zrzucona na piasek i związana w kij ze zręcznością zdradzającą długą praktykę napastników, a dwaj z nich chwycili konie za uzdę. Bérenger, zdzielony w głowę, stracił przytomność.
– Niezgorsza zdobycz! – cmoknął z zadowoleniem jeden z napastników przyjrzawszy się pokonanym. – Piękne konie i, jak mi się widzi, ludzie bogaci!
Pewnie kupcy!
– Kupcy! Dobre sobie! – wrzasnął Walter broniący się jak lew.
– Czy my wyglądamy na kupców, kanalio? Jesteśmy szlachcicami, a nasz towarzysz...
Przerwał, widząc, że wyglądający na herszta przyklęknął obok leżącej bez czucia Katarzyny i zerwawszy brutalnie z jej głowy zasłonę, cmokał obleśnie na widok, jaki się ukazał jego oczom.
– No! No! No! A to ci dopiero... miła niespodzianka!...
Aby się upewnić, wyjął sztylet zza pasa i jednym ruchem rozciął sznurówki ściskające żupan kobiety. Spod strzępów rozerwanego materiału wyłoniły się paski płótna, którymi bandażowała zawsze piersi, przebierając się za mężczyznę. Ostrze sztyletu rozcięło i tę przeszkodę, i oczom złoczyńców ukazały się jawne dowody kobiecości więźnia.
Herszt gwizdnął z podziwem.
– Bardzo... bardzo miła niespodzianka! Dokończmy tedy obierać tak apetyczne jabłuszko. Toż to najprawdziwsza kobieta! A na dodatek jedna z najbardziej udanych, jaką widziałem w swoim nędznym życiu!
– Bando dzikusów! – krzyczał Walter na wpół uduszony pętami.
– To nie kobieta, to dama, zgrajo padalców! Wielka dama i jeśli ją tkniecie...
– Uciszcie mi tego zasrańca! – przerwał ze zniecierpliwieniem herszt zbójów. – Przez niego nie mogę się skupić... Powiedzcie no, chłopcy, jeśli mnie pamięć nie myli, nikt nam dotąd nie zabraniał brać wielkich dam, nieprawdaż, moje wy mordy kochane? Dalejże pięknisiu obudź no się!
Kiedy jeden ze zbójów żelazną rękawicą „uciszał” Waltera, inny chlusnął w twarz Katarzyny cały hełm wody. Podskoczyła, otwarła oczy i czując szorstkie ręce miętoszące jej piersi, zasyczała jak rozwścieczona kotka Odepchnąwszy z całych swych sił zbója, który upadł zarywszy nosem w piach, stanęła na nogi i wyrwawszy sztylet zza paska, uniosła go ostrzem do przodu.
– Bando zbirów! Rozpłatam brzuch pierwszemu, który się zbliży!
Potężny wybuch śmiechu powitał jej groźbę. Pchnięty przez Katarzynę herszt podniósł się, wycierając w skórzany rękaw twarz czarną od kurzu i sadzy.
– A to mi krewka tygrysica! Dobra! Porozmawiamy tylko dlatego że podobno jesteś „wielką damą”, ale nie wyobrażaj sobie, że twoje wrzeciono przeszkodzi nam zrobić z tobą to, na co mamy ochotę! Kim jesteś i skąd przybywasz?