– Tak, przerażasz mnie! Nie mogę wprost uwierzyć, że to naprawdę ty!
– A kto inny, jak nie ja? – wybuchnął znowu. – Ja wojuję, a wojna to wojna! Nie robię nic innego jak tylko to, co robiłem od dawna i co robią wszyscy, których kochasz: la Hire, Xaintrailles... i wielu innych!
– Oni walczą przecie z Anglikami!
– Ja również! Książę Filip zostawia ich w spokoju, lecz pan de Rais ruszył do oblężenia Montigny-le-Roy.
– Pan de Rais? Brat Gilles’a?
– Owszem, brat tego potwora. Lecz on jest dzielnym rycerzem. Co do mnie, ja walczę z Burgundią... gdyż to najgorszy nasz wróg!
– Wróg? Czyj wróg?
– Króla... i Francji! Czy podobał ci się traktat z Arras, ten poniżający strzęp papieru, który zmusił króla do przeproszenia księcia Filipa? Nikt z nas go nie zaakceptował i nigdy nie zaakceptuje! Nie chcemy pokoju za taką cenę! A tutaj jest Burgundia!
– Burgundia? Z pewnością, lecz nie widziałam ani murów, ani zbrojnych rycerzy, ani machin oblężniczych! Widziałam tylko pomordowanych starców, kobiety i dzieci, bezbronnych wziętych na tortury, żeby powiedzieli, gdzie mają schowane pieniądze!
– Nieprzyjaciel jest wszędzie! Zabijając tych, którzy karmią armię, niszczymy ją równie dobrze, jakbyśmy atakowali ją siekierami.
Na nowo zawrzała kłótnia, podsycana własnymi przekonaniami dwóch stron. W obliczu tego pana feudalnego, pogardzającego wszelkimi ludzkimi istotami, Katarzyna poczuła solidarność z uciskanym, torturowanym ludem, czuła się jedną z nich, nie mniej maltretowaną.
– Kto cię tak odmienił, Arnoldzie? Zawsze byłeś twardy, lecz nigdy tak okrutny! Przypomnij sobie, kim zawsze byłeś... kim byliście wy, rycerze, kiedyście podążali za Dziewicą Orleańską!
– Za Joanną? Ależ ja jej ciągle służę, a nawet lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ widziałem ją... i dała mi swoje błogosławieństwo!
Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
– Co ty mówisz? Widziałeś Joannę?
– Tak! Piękną, radosną i silniejszą niż dawniej! Widziałem ją, kiedym przyłączył się do Roberta w Neufchâteau. Jechała w towarzystwie dwóch rycerzy i wszyscy panowie z okolicy zbiegli się, by ją ujrzeć!
– Ty chyba oszalałeś! Joanna żywa!
– Powtarzam: widziałem ją żywą!
– Czyżby? A na stosie w Rouen nie widziałeś jej nieruchomego ciała ogarniętego płomieniami?
– To nie była Joanna! To była inna dziewczyna! Joannie ułatwiono ucieczkę. Bracia Joanny również ją rozpoznali.
– Nie wierzę w to podobieństwo!
– Kiedy ją zobaczysz, zmienisz zdanie! Ale, w rzeczy samej... – Arnold spojrzał na żonę, a w jego spojrzeniu błysnęła pewna myśl; jego głos stał się niepokojąco słodki. – A czy mogłabyś mi wyjawić, gdzie się teraz udajesz?
– Już raz ci mówiłam: do umierającej matki!
– Czyli do Dijon?
– Ależ nie! Nie ma jej tam! Wuj wziął sobie kobietę łatwą i moja matka zmuszona była opuścić dom i skorzystać z gościnności Ermengardy. Jest w Châteauvillain.
– W Châteauvillain! A wiesz, że byłbym przysiągł!
Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, patrzyła na niego z osłupieniem.
– Przysiągłbyś?...
Nagle rzucił się na nią i chwycił za gardło.
– Tak, przysiągłbym! I wiem teraz, że jesteś zwykłą nierządnicą! Najgorszą ze wszystkich! Domyślam się, kto na ciebie tam czeka! Tym razem nie uda ci się mnie zwieść! Nie nabierzesz mnie na swoje łzy! Kiedy pomyślę, że już robiłem sobie wyrzuty, podczas gdy ty starałaś się uśpić moją czujność, by rzucić się w ramiona kochanka!
– Jakiego kochanka? – zarzęziła na wpół uduszona.
– Jak to jakiego? Śmiesz jeszcze pytać! Przebóg! Ależ księcia Filipa, którego widziano, jak pięć dni temu na czele małego oddziału zajechał do tej flądry Ermengardy, niechaj piekło ją pochłonie! Co na to powiesz? Widzisz, że przede mną nic się nie ukryje!
Potrząsał nią, zaciskając ręce na jej białej szyi i byłby z pewnością udusił nieszczęsną, gdyby nagle z tyłu nie dobiegł cichy, drżący głos:
– To nieprawda, panie Arnoldzie... Księcia Filipa tutaj nie ma... a ty tymczasem udusisz swoją dobrą żonę...
Ręce Arnolda rozluźniły żelazny uścisk i Katarzyna osunęła się na rozmokłe klepisko. Odwrócił się i w drzwiach stodoły ujrzał grupę ludzi prowadzących związanego pazia i giermka Katarzyny, mokrych jak nieboskie stworzenia.
Nieśmiały głos należał do pazia, który odważył się stanąć w obronie swej pani pomimo strachu, jaki zawsze wzbudzał w nim pan de Montsalvy.
Arnold podparł się pod boki i przyjrzał się młodzieńcowi ze zdziwieniem, którego nawet nie starał się ukryć.
– Mały Roquemaurel! A co ty tu robisz, żółtodziobie? Paź dumnie wyprostował głowę i oświadczył:
– Kiedy wyjechałeś, panie, już byłem paziem pani Katarzyny. Jestem nim nadal i wszędzie za nią podążam, służąc najlepiej, jak umiem. Lecz czy aby ty, panie... jesteś nadal tym, którego ona kocha nad życie?
Pod jasnym spojrzeniem pazia Arnold zaczerwienił się i odwrócił twarz.
– Nie mieszaj się do nie swoich spraw! – burknął. – A ten tam – dodał wskazując na Waltera – kim jest?
Student wydąwszy usta z pogardą i patrząc na kapitana wyzywająco rzucił:
– Walter de Chazay, giermek na usługach pani hrabiny de Montsalvy, niech Bóg uchroni ją od nieszczęścia i uwolni od tchórzy ośmielających się źle ją traktować!
Arnold niespodziewanie wymierzył Walterowi policzek, od którego student stracił równowagę.
– Powstrzymaj swój język, chłopcze, jeśli ci życie miłe! Jestem hrabia de Montsalvy i mam prawo łoić własną żonę!
– Ty, panie... jej mężem?...
Nie dowierzając spojrzał na pazia, który szlochał z rozpaczy i niemocy widząc, że Katarzyna nie wstaje z ziemi.
– To niestety prawda! A teraz ją zabił!! Taką dobrą... taką piękną... Moją biedną panią – paź zalewał się rzewnymi łzami.
– Dosyć tego! – krzyknął Arnold i przyklęknąwszy obok żony przyglądał się jej z większym niepokojem, niżby wypadało. – Przynieście wody!
– Rozwiążcie mnie! – krzyknął Walter. – Ja ją ocucę!
Montsalvy ruchem dłoni kazał rozwiązać chłopców. Walter przykucnąwszy przy Katarzynie, obejrzał sińce na szyi i delikatnie sprawdził, czy nic nie zostało złamane. Następnie zanurzywszy dłoń w sakiewce Katarzyny, wyjął zeń mały, kryształowy flakonik i odkorkował go.
Arnold przyglądał się mu z zainteresowaniem.
– Doprawdy, dziwny z ciebie giermek! Jesteś medykiem?
– Byłem studentem, a medycyna interesowała mnie bardziej niż pozostałe nauki, co nie znaczy, że pasjonowała mnie... Nareszcie... wraca do siebie!
W istocie, Katarzyna otworzyła oczy.
– Moja matka jest umierająca... muszę do niej jechać – jęknęła. Arnold znowu zacisnął pięści.
– Nie! Nie pozwolę, byś spotkała się z księciem! Ermengarda wymyśliła chorobę matki, by wciągnąć cię w pułapkę!
Twarz Katarzyny wykrzywiła się z bólu. Oparłszy się na ramionach Waltera i pazia, próbowała wstać, wlepiając oczy w Arnolda.
– Cokolwiek powiesz... udam się do matki... Przypomnij sobie swoją... Nie mogąc dłużej znieść oskarżycielskiego, pełnego wyrzutów spojrzenia, Arnold de Montsalvy wybiegł ze stodoły.
Przez otwarte drzwi wpadł wiatr niosący krople deszczu i unoszący wirujące źdźbła słomy. Ale burza już przeszła i nad dogasającymi zgliszczami i dymiącymi dachami tego, co jeszcze niedawno było miasteczkiem, zapanowała cisza. Kiedy wstał szary świt i Katarzyna zwinięta w kłębek na wiązce siana otwarła oczy, ujrzała w kącie stodoły śpiących chłopców, przytulonych do siebie. Na policzku starszego widać było krwawy ślad od ciosu Arnolda. Spod dachu spływały krople wody...