Miała pragnienie i była głodna, lecz najdotkliwiej dokuczało jej uczucie całkowitego opuszczenia. Pomimo że Arnold znajdował się o dwa kroki stąd... oddzielała ich przepaść, przepaść tak głęboka, że z obawy, by nie dostać zawrotu głowy, nie śmiała w nią spojrzeć...
Z zewnątrz dochodziły odgłosy kroków i rżenie koni. Po chwili drzwi stodoły otworzyły się i do środka weszli Kulawiec i Cornisse. Obydwaj ze zgarbionymi, mokrymi od deszczu plecami.
– Widzę, że już nie śpicie! – rzucił pierwszy, podając Katarzynie dzban z wodą i kawałek chleba, podczas gdy jego towarzysz potrząsał chłopcami, mając w pogotowiu analogiczne racje żywnościowe.
– Masz! Wypij! Ale chleb schowaj do kieszeni i chodź za mną. Zjesz go po drodze! – rzekł Kulawiec do Katarzyny.
Wzięła chleb, wypiła duży haust wody, która była zimna i miała przyjemny smak. Po czym, rzuciwszy spojrzenie na swoich młodych, słaniających się na nogach towarzyszy o zapuchniętych oczach, rzekła do Rzeźnika:
– Dokąd pójdziemy? Gdzie jest kapitan?...
– Czeka na zewnątrz! Pośpiesz się, gdyż nie ma w zwyczaju czekać!
– Wiem! Lecz nie odpowiedzieliście mi: dokąd idziemy?
– Wracamy! Too... znaczy... chciałem powiedzieć: wracamy do Châteauvillain! Paniczyk czeka na nas!
Podszedł do nich paź, gryząc chleb z nadzieją w oku.
– Do Châteauvillain? Czy pan kapitan zgadza się, byśmy i my tam się udali?
– Oczywiście! Nie ma wyboru! – odparła Katarzyna z pogardą i zarzuciwszy płaszcz na ramiona, dodała: – Jestem gotowa!
Wyszli ze stodoły. Na zewnątrz nieruchomo czekali Rzeźnicy z Arnoldem na czele. Kiedy Katarzyna zrównała się z nim, wymienili spojrzenia, lecz ani jednego słowa. Arnold był blady i miał podkrążone oczy... był ogolony. Najprawdopodobniej uczynił ablucje za pomocą tego, co miał pod ręką, gdyż na jego policzkach widać było świeże zadraśnięcia.
Ruszono na północny zachód. Okolica zdawała się wymarła. Rzeźnicy, nasyceni wczorajszą rzezią, wlekli się noga za nogą. Katarzyna patrzyła prosto przed siebie, nie odwracając się do Arnolda. Był tak blisko, lecz ona czuła, że dzieli ich przepaść groźniejsza niż mury Bastylii. Straszliwa noc pozwoliła jej zrozumieć, że wcale go nie znała albo że źle znała świat ludzi wojny. Pomimo licznych przejść, nie miała pojęcia o wielu sprawach dotyczących kapitanów, wspaniałych i walecznych na polach bitew, którzy od samego dzieciństwa przesuwali się przed jej zachwyconymi oczami jak kolorowy fresk. Teraz wiedziała, że byli zdolni do najlepszego, jak i najgorszego, że rzadko stawali się obrońcami matki i sieroty, a lud traktowali jak ongiś w Rzymie patrycjusze niewolników.
Około południa z mgły unoszącej się nad rzeką wyłoniły się wieże Châteauvillain i oddzielone przełomem rzeki Aujon miasto.
Katarzyna rozpoznała szare mury, hurdycje z czarnego drewna i stożkowate dachy, pokryte niebieską dachówką, błyszczącą od deszczu. Wszystko wyglądało tak jak dawniej, a na szczycie wieży wisiała ciężka od wody czerwona chorągiew rodu Châteauvillain. Lecz to było jedynie złudzenie, gdyż w pobliżu małego, rzymskiego mostu wyrósł obóz z wyblakłymi namiotami i ogniskami, podobny jak dwie krople brudnej wody do tego, który banda Apchiera założyła przed Montsalvy, z wyjątkiem chorągwi.
Ta przedstawiała srebrnego lwa ze złotą koroną, czołgającego się na lazurowym polu pośród złoconych krzyżyków: herb rodu Sarrebruck, który Katarzyna powitała pogardliwym uśmiechem.
Miasto na pierwszy rzut oka nie ucierpiało od Rzeźników. Wszystkie domy stały nietknięte, lecz wkrótce okazało się, że mieszkańcy zeń uciekli.
Widząc nadciągający oddział, ludzie Sarrebrucka ożywili się na myśl o spodziewanych łupach. Ludzie Paniczyka nadbiegli, bełkocząc powitania, w których przekleństwa mieszały się ze sprośnościami. Przybyli odpowiadali na nie z ochotą.
Kapitan jakby nie zauważył, że dotarto na miejsce. Posuwał się powoli do przodu, nieczuły na ożywienie spowodowane jego powrotem. Tylko nieliczni jeźdźcy, naśladując zachowanie dowódcy, dotrzymywali mu kroku, otaczając ściśle, jakby w obawie przed ucieczką, wierzchowce Katarzyny, Waltera i Bérengera.
Kiedy dotarto do mostu, którego omszałe przęsło obejmowało wartki nurt rzeki, a w górze ukazał się zamek, Arnold podjechał do Katarzyny. Zdawał się jeszcze bledszy niż przed wyjazdem, a jego szara twarz w cieniu hełmu wyglądała jak twarz ducha. Żelazną rękawicą wskazał na milczący zamek.
– Oto ceł twej podróży – powiedział bezbarwnym głosem. – Czekają tam na ciebie! I tutaj się rozstaniemy!
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała głucho.
– Że nadeszła dla ciebie godzina wyboru...
– Wyboru?...
– Tak: między przeszłością a twoim obecnym życiem. Albo nie udasz się do zamku, albo zrezygnujesz ze swego miejsca przy mnie... na zawsze!
– Oszalałeś zgoła, Arnoldzie! Nie możesz tego ode mnie żądać! Nie masz do tego prawa!
– Mam wszelkie prawa! Póki co, jesteś nadal moją żoną!
– Lecz nie masz prawa zabronić mi zobaczyć się z umierającą matką!
– Oczywiście! Lecz ja wiem, że nie o matkę tu chodzi! To nie ona na ciebie czeka, lecz twój kochanek!
– To kłamstwo! Przysięgam ci, że to kłamstwo! Jak mam cię przekonać?... Pozwól mi tam wejść, ucałować ją ostatni raz... A potem, przysięgam na nasze dzieci, że wyjdę!
Po raz pierwszy spojrzał na nią i Katarzynę uderzył wyraz jego zimnych, przeraźliwie pustych oczu.
– Być może twoje słowa są szczere. Lecz ja wiem, że jeśli wejdziesz tam, to już nie wyjdziesz. Zbyt wiele trudu sobie zadano, żeby cię tu sprowadzić. Nie wypuszczą cię.
– Więc chodź ze mną! Przecież umierająca jest także twoją matką, nawet jeśli nie jesteś z tego dumny. Kiedyś byłeś dla niej dobry... Ona... będzie podwójnie szczęśliwa, widząc nas razem.
Na samą myśl jej oczy zabłysły nadzieją, a na policzki wystąpiły rumieńce. Ale Arnold roześmiał się i był to najbardziej twardy, najbardziej demoniczny i najbardziej tragiczny śmiech, jaki przyszło jej słyszeć.
– Ależ, Katarzyno, pomyśl tylko! Gdzie się podziała twoja inteligencja? Jak mogę wejść z tobą do zamku, który oblegamy od trzech miesięcy? Ty chyba kpisz ze mnie! Nie wyszedłbym z niego żywy. Dla Filipa byłaby to jedyna w życiu okazja: dostać żonę pozbywając się męża!
– Postradałeś chyba zmysły, Arnoldzie! – jęknęła. – Przysięgam, że postradałeś zmysły! Księcia Filipa tu nie ma! Jestem tego pewna!...
– A jednak jest tutaj! – wtrącił łagodnym głosem rycerz, który podjechał do Arnolda.
Katarzyna po wyglądzie poznała Paniczyka z Commercy. Siedział na wielkim ogierze, bez hełmu, ukazując piękną, delikatną głowę otoczoną równie pięknymi, złocistymi lokami jak jej własne. Miał wielkie, niebieskie oczy otoczone firankami nieprawdopodobnych rzęs, piękne usta i białe zęby, zabójczy uśmiech kontrastujący z twardym spojrzeniem, w którym czaiło się wyrachowanie. Cała jego elegancka postać wydzielała zapach piżma, kontrastując z surowym, wojennym ekwipunkiem pana de Montsalvy, który przy pięknym Robercie wydawał się jeszcze bardziej surowy, istny żołdak zalatujący smarem broni i odchodami końskimi.
Jednak z nich dwóch to młodzieniec o prawie kobiecej urodzie był bardziej groźny i niebezpieczny. Przeżuwając niedbale goździki, jak to miał w zwyczaju, by mieć świeży oddech, Paniczyk wskazał końcem pozłacanego, drewnianego pręta na Katarzynę: