– Z pewnością nie żyje! – stwierdził zimno Paniczyk, powstrzymując ją. – Z góry mogą dalej strzelać.
Oszalała z gniewu, zaczęła walić go po piersi zaciśniętymi pięściami, lecz on nie uczynił nic, by jej w tym przeszkodzić.
– Tchórz! Jesteś zwykłym tchórzem!
– Ja pójdę! – usłyszała tuż obok zdecydowany głos, i już po chwili Walter de Chazey rzucił się w stronę mostu, do którego zbliżał się oszalały koń. Zwinnym ruchem skoczył ku zwierzęciu, chwycił je za uzdę i trzymał z całych sił. Koń zwolnił bieg. Wtedy rzuciło się na niego dwóch ludzi i unieruchomiło spienionego rumaka.
Rycerze na murach przestali strzelać i przyglądali się scenie z zainteresowaniem.
Walter wstał, wytarł spocone czoło i rzucił się do Arnolda, którego złamana noga zwisała bezwładnie pod dziwnym kątem. Widząc to, Katarzyna rzuciła się w ich stronę i upadła obok męża, walcząc z zawrotem głowy na widok, jaki ukazał się jej oczom. W ciele Arnolda tkwiły dwa pociski z kuszy. Jeden znajdował się pod prawą łopatką przebiwszy kolczugę. Drugi pod lewym policzkiem...
– Nie żyje! – jęknęła, nie śmiąc jednak dotknąć zakrwawionego ciała, skuliła się i ukryła twarz w dłoniach.
– Żyje! – odparł Walter – ale niewiele brakuje...
Zdjąwszy nałokietnik przytknął go do ust rannego. Błyszcząca stal pokryła się odrobiną pary. Młody człowiek przez moment przyglądał się nieruchomemu ciału ze sceptyczną miną, a następnie pokręcił głową.
– Przydałby się ksiądz...
– Niedaleko jest klasztor – wymamrotał Paniczyk. – Lecz zanim nam się uda wyciągnąć zeń jednego z tych strachliwych szczurów, Montsalvy wyzionie ducha! Wszystko, co możemy dlań zrobić, to zanieść go do kościoła: przynajmniej umrze na stopniach ołtarza... Hej, tam! Czterech ludzi i nosze!
„Umrze! Wyzionie ducha!” Słowa te jak ostrze noża przebiło ogrom cierpienia, które ogarnęło Katarzynę. Uniosła twarz przypominającą maskę boleści i uczepiła się Waltera, który próbował ją podnieść.
– Nie chcę, żeby umierał! Nie chcę! To nie może się stać! Nie w gniewie i złości! Boże, nie możesz mi go zabrać! Uratuj go... inaczej serce mi pęknie...
Walter spoglądał na nią z niedowierzaniem. Nigdy jeszcze nie był świadkiem tak przeszywającej, nagiej rozpaczy. Nie wiedział zbyt wiele o życiu tych dwojga ludzi oprócz tego, że dogorywający na ziemi sprowadził na tę kobietę najgorsze nieszczęścia, a w tej chwili doświadczał ją jeszcze bardziej niż zwykle.
Jednak zdawało się, że nagle o wszystkim zapomniała: o obelgach, pogardzie, okrucieństwie i zdradzie. Była tu, klęczała przy nim wstrząsana bólem, gotowa w przypływie szaleństwa popełnić nawet świętokradztwo... A więc, czy to właśnie jest miłość, ta tortura, ten szał, ta gorączka?...
– Pani... czy kochasz go jeszcze po tym wszystkim... co ci wyrządził? Spojrzała na niego z roztargnieniem, jakby przemawiał w obcym języku.
– Czy go kocham?... Nie wiem... lecz wiem, że moje ciało przeszyły strzały, że pali mnie ramię... że krwawi każda cząstka mego ciała... Wiem, że umieram...
Pobladła jak pergamin, a jej oddech stał się krótki, tak że młody człowiek przestraszył się, iż naprawdę umrze tu, w tym miejscu, u jego stóp, w chwili gdy ten, którego kochała nad życie, wyzionie ducha.
Tymczasem używając dwóch długich tarcz, rycerze sklecili prowizoryczne nosze, na których ułożyli nieruchome ciało i ruszyli w drogę.
Krzyknąwszy jak ranne zwierzę, zapomniawszy wstać, powlekła się na kolanach za nim.
– Arnoldzie!... Zaczekaj na mnie...
Walter, ogarnięty nagłym przypływem gniewu, chwycił ją pod pachy i siłą postawił na nogach, po czym pobiegł do Roberta de Sarrebrucka.
– Nie zanoście go do kościoła, panie! Każcie go umieścić w którymś z domów... gdzie można by go leczyć.
Paniczyk podniósł brwi.
– Leczyć go? Ty chyba majaczysz, przyjacielu. Jest umierający...
– Wiem, lecz chciałbym spróbować walczyć o jego życie aż do końca... dla niej.
– Po co? Jest nieprzytomny. Po co go jeszcze męczyć? Pozwólmy mu umrzeć w spokoju!
– Ale on nie zasłużył na to, by umrzeć w spokoju! – zawołał Walter. – Zasłużył na piekielne męki i zniesie je, jeśli jest choć jedna szansa oddania go tej nieszczęsnej kobiecie!
Paniczyk wzruszył ramionami, niemniej kazał zanieść Arnolda do domu, w którym on i Montsalvy mieli kwaterę. Uczynił to niechętnie, a nawet był gotów odmówić, gdyż należał do tych ludzi, którzy nie widzą żadnego powodu opóźniania chwili śmierci. Leczyć tak poważnie rannego było czasem straconym, a nawet grzechem, obrazą niebios, które postanowiły, że nadszedł na niego czas. Lecz Katarzyna przemieniła się nagle w jego oczach w obraz Matki Boskiej Bolesnej i jej udręczona twarz wywarła na nim pewne wrażenie... Poza tym przyszła mu do głowy pewna myśl, nad którą chciał się zastanowić...
Kiedy dotarto do kwatery, założonej oczywiście w najładniejszym domu w okolicy należącym do książęcego notariusza, Arnold oddychał jeszcze.
Żołnierze ułożyli go na kuchennym stole. Katarzyna szła za nimi jak we śnie, popychana obietnicą Waltera, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by zachować rannego przy życiu; gotowa spełnić każde jego życzenie.
Przy pomocy Kulawca Walterowi udało się zdjąć z rannego wszystkie części zbroi. Katarzyna poszła po wodę do studni i postawiła ją na kominku w dużym kotle, po czym z pięknego kufra, który ongiś stanowił dumę pani notariuszowej, wyciągnęła sztuki pościeli, którą podarła na szarpie, a następnie, zgodnie z poleceniem młodego medyka, udała się po wino i oliwę.
Tymczasem Walter delikatnie obmacywał głowę chorego, by sprawdzić, czy nie ma złamań kości.
– To niewiarygodne – rzekł po chwili. – Wszystkie kości w porządku. Musi mieć twardą czaszkę!
– Najtwardszą, jaką znam! – poparł go Kulawiec. – Sam widziałem, mój chłopcze, na własne oczy, jak rzucił się na dębowe drzwi i roztrzaskał je sobą bez najmniejszego zadraśnięcia. To Owerniak! Jak ja!
Katarzyna spojrzała ze zdziwieniem na człowieka, który jeszcze wczoraj wzbudził w niej taki strach. Nie mogła sobie wyobrazić, że ci okropni żołdacy mogli urodzić się w chrześcijańskim kraju, że mieli jakieś swoje miejsce, dom rodzinny. Byli tak przerażający, iż wydawało się, że zostali wypluci prosto z piekieł, jak ten tutaj, ze swoją kretyńską facjatą, złamanym nosem i krwiożerczą szczęką.
– Jesteście z Owernii? – spytała mimo woli. – A z jakich stron?
– Z Saint-Flour! Ale dawno nie byłem w rodzinnych stronach. Miałem szesnaście lat, kiedym uciekł przed zemstą tego przeklętego psa, biskupa, który chciał mnie powiesić za to, że zabiłem rogacza na jego ziemiach.
Tymczasem Walter przemywał rany winem. Należało wyciągnąć pociski kuszy z ran. Ten tkwiący w ramieniu nie niepokoił Waltera, lecz drugi przerażał go, gdyż tkwił w kości policzkowej mocno jak w skale.
– Nie mogę go wyjąć – powiedział pod nosem.
– Spróbuj, Walterze, błagam...
Chłopiec przeżegnał się, i owinąwszy końcówkę pocisku kawałkiem materiału, pociągnął... Lecz pocisk ani drgnął. Ranny zajęczał.
– Potrzebne mi są obcęgi! Najdłuższe, jakie znajdziesz! – dodał zwracając się do Kulawca.
Kulawiec uwinął się szybko i po chwili wrócił z potrzebnym narzędziem, długim co najmniej na trzy stopy. Walter spojrzał na nie z zadowoleniem, wyczyścił je gorącą wodą i natarł oliwą, po czym wrócił do rannego.
– Pomóż mi! – rzucił do Kulawca. – Ułożymy go na podłodze przy kominku.