Tego wieczoru było jednak inaczej. Co prawda, płonął jak zwykle ogień na wielkim kominku, lecz tym razem złowieszcze cienie wypełniały komnatę, snując się aż pod wysokim sklepieniem, pod którym zawieszone były rzędy kolorowych chorągwi.
Zza okien nie dobiegały wesołe odgłosy zamku, jak śmiech służących czy gdakanie kur, lecz panowała złowroga cisza, a na tronie nie zasiadał potężny rycerz, tylko zwiewna kobieta, która jeszcze nigdy nie wydała się zgromadzonym taka szczupła i delikatna.
Obok niej stał przeor Bernard z wygoloną czaszką i swoją zadumaną twarzą. Chudy był ci on jak szczapa, lecz wszyscy wiedzieli, że duszę ma zahartowaną jak najszlachetniejsza stal. Był to jednak człowiek Kościoła, dla którego rezygnacja i miłość bliźniego stanowiły jedyną broń, podczas gdy obecna sytuacja wymagała brutalnej siły.
Pani de Montsalvy patrzyła na wchodzących, dziwiąc się, że tego dnia ci sami ludzie wyglądają jakoś inaczej. Jej spojrzenie przesunęło się kolejno po wszystkich twarzach, ogorzałych na słońcu, śniegu i wietrze. Twarze te, szerokie i wyraziste, należały do ludzi stworzonych do ciężkiego znoju zwykłych dni, a ich skóra była tak pobrużdżona, że przypominała nieurodzajną ziemię owerniacką. Tego wieczoru, odziani w czarne, odświętne bluzy, wkładane zawsze przed udaniem się do zamku, ze swoimi długimi włosami i sumiastymi wąsami, w których z powodzeniem mógł się ukryć zarówno uśmiech zadowolenia, jak i drapieżne zęby, przypominali do złudzenia swych przodków, Arwernów, którzy stworzyli państwo i wymyślili słowo „niezależność”.
Ludzie z Luern i z Bituit, cesarze arwerneńscy, którzy ruszali do boju na srebrnych wozach w otoczeniu sfory psów, musieli mieć takie same oblicza i takie same postaci, jakby wyrzeźbione z łupków i lawy wulkanów, z których budowali swoje warowne grody.
Był wśród nich Felicjan Puech, młynarz okrągły jak beczka z wielkim brzuchem, na którym pękały szwy jego bluzy, i z rękami tak wielkimi, że jedną był w stanie podnieść worek mąki; był August Malvezin, sprzedawca świec, z którego rąk wychodziły najpiękniejsze świece w całej okolicy; był olbrzymi Antoni Couderc, coś w rodzaju szczeciniastego cyklopa z długimi ramionami, który był zarówno kowalem, jak i kołodziejem; byli też bracia Cairou, tkacze: Martin, starszy z nich, ojciec nieszczęsnej Bertylki zmarłej z miłości, i Noel, mąż zwalistej Gauberty i najzjadliwszy język w Montsalvy. Obaj średniego wzrostu, podobni do siebie pomimo różnicy sześciu lat: te same chude twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi, te same obwisłe wąsy, które nadawały ich zaciśniętym wargom wyraz smutku i pogardy. Był też wśród nich kotlarz, Józef Delmas, człek wesoły, lubiący sobie popić i pośpiewać.
Wszyscy zajęli swoje miejsca na stołkach ustawionych w półokręgu wokół tronu. Pośrodku zasiadł stary sędzia Saturnin, jak zwykle poważny. Do zgromadzonych dołączył sierżant Mikołaj Barral i brat Antym, skarbnik klasztoru.
Przeor ruchem dłoni nakazał zgromadzonym, by powstali.
– Moje dzieci, zgromadziliśmy się tutaj tego wieczoru, by się naradzić. Nie będzie to jednak jedna z tych narad, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie będziemy rozprawiać o cenie płótna, o kłopotach z pobieraniem myta czy o zarazie żyta... lecz o śmiertelnym niebezpieczeństwie, w jakim znalazło się nasze miasto. Dlatego prośmy najpierw Boga, by miał nad nami litość i by nas wspomógł w boju przeciwko krwawemu przeciwnikowi, który stanął u naszych wrót...
Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Wszyscy padli na kolana i podjęli żarliwie starą modlitwę, prawie wykrzykując ostatnie jej słowa:
...i od wszelkiego złego!
Katarzyna modliła się w ciszy o cud, który sprowadziłby z powrotem Arnolda, choć wiedziała, że dopóki powstańcy nie sprowadzą do Paryża prawdziwego króla Francji, jest to niemożliwe.
Usiadłszy z powrotem na wysokim, hebanowym krześle, skrzyżowała dłonie na niebieskiej sukni i z uwagą wysłuchała brata Antyma, który zdał relację ze stanu zapasów klasztoru, potem Saturnina o zapasach miasta i zamku, które mu wcześniej przekazał intendent, Josse Rallard. Sytuacja była niewesoła. Miasto mogło przetrzymać najwyżej dwa miesiące oblężenia, po czym mieszkańcom zajrzy w oczy głód, nie mówiąc o tym, że ucierpią zbiory.
Saturnin zwinął pergamin wśród śmiertelnej ciszy i spojrzał na kasztelankę.
– Oto jak się mają sprawy, pani. To pozwoli nam przetrwać przez kilka tygodni... założywszy, że uda się nam odpierać natarcie tego szaleńca.
– A kto tu mówi, że się nam nie uda? – huknął Mikołaj, zaciskając dłoń na rękojeści szpady. – Mamy dość odwagi i siły! Z jedzeniem czy bez jedzenia potrafimy bronić naszego miasta!
– Nie mówię, że jest inaczej – zaprotestował spokojnie sędzia. – Chcę tylko powiedzieć, że najeźdźcy są silni, a nasze mury, choć wysokie, nie są nie do zdobycia... Spojrzeć prawdzie prosto w twarz nie jest tchórzostwem...
– Dobrze wiem! Lecz ja ci powiadam, że... Katarzyna wstała, przerywając rozpoczynającą się kłótnię.
– Zbędne wasze waśnie, panowie! Obydwaj macie rację! Nie brakuje nam odwagi, lecz jeśli chcemy wyjść cało z tej przygody, potrzebujemy pomocy!
– A gdzie jej szukać, o wielki Panie? – westchnął gruby Felicjan.
– W fortecy w Carlat – rzuciła Katarzyna i zamilkła. Niebezpieczeństwo musiało być rzeczywiście wielkie, jeśli pomyślała o szukaniu tam wsparcia. Bowiem groźna ta cytadela, wybudowana na skale bazaltowej, przywodziła kasztelance na myśl okrutne wspomnienia począwszy od Marii de Combom, kuzynki Arnolda, która z zazdrości próbowała tam zabić małego Michała, a Arnold przebił ją sztyletem; potem ten straszny dzień, kiedy w miejscowym kościele odprawiano mszę za duszę pana de Montsalvy, który odszedł do leprozorium, podczas gdy na okolicznych skałach opłakiwały go kobzy pana Kennedy’ego... Carlat było też jednak miejscem schronienia po napaści bandytów z Valette, a także wtedy, gdy król skazał Montsalvych na banicję, a ich zamek został zrównany z ziemią. Potem ta cytadela nie do zdobycia została uświęcona przez to, że zamieszkała w niej święta, Bonne de Berry, a wieść o jej dobrodziejstwach rozeszła się po całej okolicy. Przed śmiercią hrabina podarowała Carlat najmłodszemu synowi, Bernardowi, hrabiemu de Pardiac, który darzył Montsalvych wielką przyjaźnią. W czasie nieobecności męża twierdzą zarządzała jego żona, Eleonora de Bourbon.
– Musimy wysłać posłańca do Carlat! – powtórzyła Katarzyna. – Hrabia Bernard utrzymuje w twierdzy potężny garnizon, z którego możemy, nie osłabiając fortecy, odciągnąć kilka kompanii łuczników, którzy rozkurzyliby bandytów Apchiera na cztery wiatry!
– Zgoda! – przystał Antoni Couderc. – Poślijmy do Carlat, lecz nie później niż tej nocy! Dopóki miasto nie jest otoczone, można wyjść zeń od południa. Ja pójdę!
Wstał z miejsca, a był tak wielki i czarny, iż zdało się nagle, że pośrodku komnaty wyrosła góra. Dobra wola i odwaga wrzały w nim jak kipiące mleko w zbyt małym garnku, lecz tkacz Noel Cairou twardo zaoponował.
– Nie ma mowy, Tosiek! W mieście potrzebny jest kowal! Potrzebna broń! Za to można obyć się bez tkacza. Ja pójdę!
Zewsząd rozległy się protesty. Każdy chciał pójść, pragnąc z całej duszy poświęcić się dla swego miasta. Wszyscy rozgadali się naraz i w sali rozległa się głośna wrzawa, którą przeor Bernard przerwał ruchem dłoni.