Rzeźnik bez słowa ruszył do pomocy. We dwóch podnieśli Arnolda i ułożyli go przy kominku, gdzie posadzka była ciepła. Wielkie, na wpół nagie ciało, które wyglądało, jakby cała krew z niego wypłynęła, podobne było do kamiennych posągów nagrobnych.
Walter pochylił się nad nim i tak przekręcił twarz chorego, by spoczywała na nie tkniętym policzku.
– Odwróć się, pani! – rzekł do Katarzyny. – To, co muszę zrobić, nie spodoba ci się.
– Wiem, że robisz to wszystko po to, by go uratować. Zapomnij, że tu jestem, i działaj!
Walter nie nalegał, lecz mocno chwyciwszy obcęgi, oparł stopę na szczęce Arnolda.
– Módl się, pani! – syknął. – Będę ciągnąć!
Katarzyna upadła bez czucia u stóp męża i wznosiła do nieba nie kończące się błagania. Pozostali wstrzymali oddechy. Od wysiłku nabrzmiały studentowi żyły na skroniach.
– Ruszył się... – wysapał Walter.
Śmiertelny pocisk wyszedł za jeszcze jednym szarpnięciem, a wraz z nim popłynęła strużka krwi. Wszystkie piersi odetchnęły z ulgą. Walter uklęknął, by posłuchać pracy serca.
– Jest słabe, ale ciągle bije! – rzucił podnosząc uradowaną twarz.
– Zgrabny z ciebie chirurg, chłopcze – zauważył Paniczyk. – Od tej pory biorę cię do siebie na służbę.
– Jestem na usługach pani de Montsalvy!
Na twarzy pięknego Roberta pojawił się jeden z tych jego leniwych uśmiechów, dzięki którym wydawał się jeszcze groźniejszy, niż kiedy się złościł.
– Nie będziesz miał wyboru. A za chwilę twoja pani nie będzie cię potrzebować!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nic ważnego! Kontynuuj! Będziesz przyżegać, jak sądzę?
– Nie. Ranny nie zniósłby przypalania. Uczyniłem wszystko, co się dało, lecz jego życie nadal wisi na włosku. Zrobię mu tylko opatrunek z wyciągu z dziurawca, który pani Katarzyna ma w swoich bagażach, następnie założę łubki na złamaną nogę... a potem pozostanie już tylko modlić się... Jeśli Bóg zechce, uratuje go...
Z brzmienia jego głosu Katarzyna zrozumiała, że nie liczy zbytnio na pobłażliwość Boga wobec człowieka, który tak mocno go obraził, i że nie wierzy w wyzdrowienie Arnolda, pomimo wysiłku, jaki włożył w jego uratowanie.
Przeniesiono rannego na stół i student zabrał się do roboty. Katarzyna usiadła na ławie i delikatnie głaskała czarne włosy męża.
Od chwili kiedy został tak ciężko raniony, pamiętała tylko o jego miłości. Wszystko inne zapomniała, przebaczyła, nawet straszliwy obraz wczorajszego dnia, ponieważ wymykał się z jej rąk jak zbyt piękny sen, który po przebudzeniu na próżno chce się zatrzymać.
Jak wierzyć, że niebo nad Montsalvy będzie jeszcze kiedyś niebieskie, wiosna triumfująca, jeśli ich pan będzie już tylko cieniem, jego pusta zbroja będzie stać nieruchomo w rogu komnaty, a wielka szpada zawiśnie na ścianie...
Wzdychając ciężko, Walter zakończył swą pracę. Znad nieruchomego ciała, nad którym unosiła się przenikliwa woń aromatycznych oliwek walcząca z mdlącą wonią krwi, próbował uśmiechnąć się do Katarzyny, lecz na próżno. Widok tej szczupłej, tragicznej postaci, o oczach tworzących wielkie jeziora cienia, chwytał go za serce.
Wytarłszy odruchowo ręce w kawałek prześcieradła, odrzucił do tyłu rude, mokre od potu kosmyki opadające mu na oczy.
Był jednocześnie zadowolony ze swej pracy i wściekły z poczucia niemocy, gdyż chciałby posiadać całą wiedzę świata, żeby móc wyrwać Bogu tajemnicę życia i śmierci. Zrobił dla tego człowieka, którego znienawidził od pierwszego spojrzenia, wszystko, co potrafił, lecz cóż mógł uczynić dla tej zrozpaczonej kobiety, jaki lek mógłby uśmierzyć jej niemy ból?
– Zanieście go do łóżka!
Po czym, zniżając głos, kazał posłać po księdza. Śledził przy tym wyraz twarzy swej pani, lecz ona nawet nie zadrżała. Jej ręka nadal gładziła czarne włosy męża.
Kiedy Kulawiec i dwóch innych Rzeźników podniosło rannego, by zanieść go do pokoju, wstała, by iść za nimi. Ale zatrzymał ją Paniczyk.
– Zostań, pani! Mamy z sobą do pomówienia.
Katarzyna powoli odwróciła wzrok w jego stronę. Patrzyły na nią lodowato zimne oczy tkwiące w nieruchomej, kamiennej twarzy.
– Arnold nie potrzebuje cię już, pani. Sprowadzi się do niego księdza, a ten chłopiec będzie przy nim czuwał. Tak czy siak, nie przetrzyma nocy.
– Dlatego muszę przy nim być!...
Paniczyk zagrodził jej przejście. Próbowała się wyrwać, lecz ludzie, którzy przyszli zobaczyć poczynania młodego medyka, otoczyli ją ciasnym murem, nie pozwalając na najmniejszy ruch. Zrozumiawszy, że na nic zda się sprzeciw, usiadła zrezygnowana i spytała:
– Czego ode mnie chcesz?
– Tylko przypomnieć, po co tu przybyłaś. Czy już nie spieszysz się do łoża umierającej matki?
Nie odpowiedziała od razu, tylko zwilżyła tampon zimną wodą i przetarła płonącą twarz. Ten człowiek mówił prawdę: widok umierającego Arnolda kazał jej zapomnieć o biednej matce, lecz z zamiaru udania się do zamku zrezygnowała już wtedy, kiedy zobaczyła rycerzy księcia.
– Nie mogę tam iść – powiedziała wreszcie. – Arnold miał rację i ty, panie hrabio, także: możliwe, że książę rzeczywiście jest w zamku. To wystarczający powód, bym musiała zrezygnować z oddania ostatniej posługi mej matce. Będę się za nią modlić w Montsalvy.
Wzruszył ramionami i Katarzynie wydało się, że przystaje na to. Oddalił się na chwilę, po czym wrócił z kawałkiem pergaminu, piórem i atramentem, i położył to wszystko na stole przed Katarzyną:
– Pisz! – rozkazał wygładzając papier spodem dłoni.
– Co mam pisać?
– Do swojej przyjaciółki, pani de Châteauvillain. Napiszesz, że przybyłaś do jej miasteczka i że jesteś zaskoczona przyjęciem, jakie ci zgotowano, kiedyś udawała się do zaniku. Napisz też, że podróżujesz z giermkiem i... swoim spowiednikiem... i że prosisz, by ci otworzono bramę.
– Mówiłam już, że nie chcę iść do zamku! Co to wszystko znaczy?... Jednak to, czego od niej chciał ten potwór, zrozumiała w mig: miał zamiar wprowadzić swoich ludzi do zamku... Zresztą wkrótce obleśnym uśmiechem potwierdził swój niecny zamiar.
– To znaczy, że jeśli diabeł podsuwa mi klucz do zamku, chyba byłbym głupcem, gdybym z tego nie skorzystał! Pisz, piękna pani!
– Nigdy!
Odepchnąwszy dłonią pergamin, wstała z takim impetem, że ława przewróciła się do tyłu, lecz Paniczyk chwycił tę dłoń i przygwoździł do blatu żelaznym uściskiem.
– Powiedziałem: pisz!
– A ja powiedziałam: nigdy! Podły łobuzie bez honoru! Czy sądzisz, że jestem ulepiona z takiej samej cuchnącej gliny co ty? Żądasz ode mnie, bym wydała dom przyjaciółki, w którym dogorywa moja biedna matka? Udało ci się sprowadzić mego męża na swoją nędzną drogę, lecz on nigdy nie posłużyłby się tak podłym sposobem, by dosięgnąć wroga!
– To możliwe, a nawet pewne! Ten Montsalvy potrafił czasem mnie zadziwić swoimi subtelnościami! Lecz on nie ma już głosu w tej rozgrywce, więc zostaw go w spokoju i pisz!
– Nigdy nie zmusisz mnie do tego!
– Jesteś pewna?
– Najzupełniej!
– Doskonale!... Lecz ja ci powiadam, że zaraz zmienisz zdanie! Klasnął w dłonie i natychmiast człowiek pilnujący drzwi podbiegł do niego.
– Przyprowadź no mi pazia!
Po chwili dwóch żołdaków wprowadziło Bérengera do sali. Paź miał związane na plecach ręce. Był blady ze strachu i ze wszystkich sił zaciskał usta, żeby nie dostrzeżono, jak drżą. Katarzyna zrozumiała, że grozi im wielkie niebezpieczeństwo.