Выбрать главу

Paniczyk podszedł do ognia, chwycił długi, żelazny pręt i dorzuciwszy polan włożył doń narzędzie, po czym uśmiechnął się uprzejmie i rzekł:

– Otóż, moja pani, jeśli nie będziesz rozsądna, nadziejemy tego tu młodzieńca jak kapłona na rożen, uprzednio napacykowawszy go oliwą, by ładnie się przyrumienił!

Przerażonemu okrzykowi Katarzyny zawtórowało opętańcze wycie pazia, skręcającego się jak wąż w szponach Rzeźników.

– Nie zrobisz tego! Czy nie boisz się Boga?

– Bóg jest daleko, a zamek jest tuż tuż i wiedz, że nigdy nie mówię po próżnicy! Rozbierzcie chłopca i wysmarujcie go oliwą!

Jeden z Rzeźników ręką zatkał paziowi usta, podczas gdy oczy chłopca wychodziły z orbit.

Katarzyna nie mogąc znieść myśli ó tym, co mogło nastąpić, chwyciła za pióro.

– Uwolnijcie go! Będę pisać!

Rozdział czternasty

SŁUGA BOŻY

Wkrótce posłaniec ruszył w drogę z listem do zamku. Katarzynie pozwolono udać się do rannego męża. W pokoju panował półmrok, jedynie przy łóżku chorego stała świeca, rzucająca skąpe światło.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła Katarzyna, był Walter klęczący na podłodze i zajęty cuceniem pazia, którego po rozwiązaniu strażnicy wrzucili do pokoju. Szczupła twarz chłopca była blada jak wosk i z ledwością oddychał. Kiedy skrzypnęły drzwi, student odwrócił się.

– Podaj mi, pani, twoje krople wzmacniające! Nie mogę go ocucić. Co mu zrobiono?

Powiedziała mu, co zaszło, podając fiolkę z lekarstwem, które Walter chwycił z gniewem.

– Jeśli istnieje sprawiedliwość, Paniczyk powinien umrzeć w najcięższych torturach! Toż to potwór nie człowiek!

– Tak... poderżnąłby gardło własnej matce, gdyby to mu było potrzebne – odparła kierując niespokojny wzrok na męża, potem na Waltera.

– Nie... nie umarł. Co prawda oddycha z trudem i znajduje się w stanie nieświadomości, który Grecy nazywają „koma”.

Tymczasem paź odzyskał świadomość, otworzył oczy i ujrzawszy przyjaciela, rzucił się na jego pierś i zaczął łkać spazmatycznie.

Walter nie starał się go nawet uspokoić. Wiedział, że człowiek musi się wypłakać po strasznym napięciu. Oddał Katarzynie fiolkę, głaszcząc pazia po zmierzwionych włosach.

– Co zamierzasz, pani? – spytał, kiedy paź przestał szlochać.

Katarzyna nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Paniczyk. Na jego anielskiej twarzy malował się diabelski uśmiech.

– Posłaniec wrócił z odpowiedzią! Jutro o brzasku udasz się do zamku! Twoi przyjaciele czekają na ciebie! Za chwilę każę wam przynieść coś do zjedzenia... Och, byłbym zapomniał...

Otworzył drzwi i na progu ukazała się czarna postać benedyktyna w kapturze zasłaniającym twarz i z rękami schowanymi w szerokich rękawach.

– To pustelnik z pobliskiego lasu. Zgodził się dopomóc naszemu przyjacielowi odejść na tamten świat. Zostawiam was samych!

Mnich zbliżył się i nie patrząc na nikogo podszedł do łoża. Był przerażający w swoim spuszczonym na twarz kapturze. Katarzyna przeżegnała się trwożliwie, cofając się w stronę okna, gdyż zdawało się jej, że to sama śmierć przyszła, by zabrać Arnolda.

– Przyniosłem wszystko co trzeba do udzielenia ostatnich sakramentów – powiedział pustelnik, zdejmując kaptur.

Jego twarz okazała się niezbyt piękna, lecz energiczna i pogodna, a perkaty nos zdradzał wesołość usposobienia. Sporą tonsurkę otaczał wianuszek rudych, skręconych we wszystkie strony włosów.

Kiedy zbliżył twarz do świecy pochylając się nad umierającym, Katarzyna krzyknęła z zaskoczenia. Nie wierzyła własnym oczom.

– Landry?... Ty tutaj?...

Mnich wyprostował się i spojrzał na nią bez zdziwienia, a w jego piwnych oczach błysnęła radość i nietknięta żywotność przyjaciela dziecinnych lat.

– Ależ tak, to ja, Katarzyno! Jak mogłaś tak długo kazać nam na siebie czekać?

– Nie rozumiem... Czy to znaczy, że czekaliście na mnie?

– Oczywiście! Hrabina de Châteauvillain, która jest chodzącą dobrocią, podarowała nam, moim braciom i mnie, ich niegodnemu przewodnikowi, kawałek lasu, żebyśmy mogli założyć w nim naszą pustelnię. W zamian oddajemy mieszkańcom zamku wszelkie boże posługi. To ona powiedziała mi, że wezwała cię do siebie! No więc czekaliśmy na ciebie...

Mówiąc rozkładał na stojącym przy łożu kufrze krucyfiks, dwie małe świeczki, gałązkę bukszpanu oraz flakoniki z olejami świętymi i wodą święconą. Następnie poprosił, by podano mu pojemnik z wodą i czyste szmatki.

Katarzyna uklękła przy łożu i nie spuszczała wzroku z Landry’ego. To było niezwykłe spotkać w tym miejscu Landry’ego Pigasse’a, chłopca z Pont-au-Change, którego ongiś zostawiła w opactwie Saint-Seine znajdującym się w tej okolicy.

– Co z moją matką?

– Nie mogła na ciebie czekać, Katarzyno! Tydzień temu zasnęła w Panu. Jednak bądź spokojna – dodał widząc w jej oczach łzy – nie cierpiała, lecz do końca rozprawiała o tobie i wnukach. Sądzę, że była szczęśliwa mogąc wreszcie dołączyć do swego męża, a twego ojca. Nie żałowała życia...

– Domyślałam się, że nigdy nie przyszła do siebie po jego śmierci – szepnęła Katarzyna. – Przez długi czas nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdyż na własnych rodziców nie patrzy się jak na zwykłych ludzi... lecz sądzę, że bardzo się kochali...

Jej oczy zaszły łzami. Nigdy nie wyobrażała sobie rodziców jako zakochanej pary. Nie potrzebowali wielu słów, by się zrozumieć. Ich miłość była cicha, spokojna i trwałaby długo, gdyby nie okropne wypadki.

Pochyliwszy głowę na piersi, zagłębiła się w modlitwie za matkę, której nie było już wśród żywych, i za męża, który wkrótce również miał udać się w ostatnią drogę... Ich miłość natomiast była utkana z kontrastów: dramatów i szczęścia, łagodności i gwałtowności, radości i cierpienia, lecz wiedziała, że kiedy Arnolda zabraknie, jej życie stanie się podobne do życia jej matki, do życia Izabeli de Montsalvy i do życia tych wszystkich kobiet opuszczonych przez ukochanego mężczyznę – będzie długim oczekiwaniem, powolnym umieraniem, długą drogą do wieczności...

Podczas gdy się modliła, Landry skończył przygotowania, założył jedwabną stułę na siermiężny habit i przyglądał się umierającemu.

– Kim jest ten człowiek? – spytał cichym głosem. Katarzyna zadrżała.

Ujęła bezwładną, rozpaloną dłoń Arnolda.

– To... mój mąż... Hrabia de Montsalvy...

Czuła, że Landry nie rozumie, choć nie stawia pytań. Zanurzywszy gałązkę bukszpanu w święconej wodzie, pokropił pokój, co widząc zgromadzeni padli na kolana.

Pax huic domui! Adjutorinum nostrum in nomine Domini...

Rytuał ostatniego namaszczenia, uspokajający i prosty. Landry pochyliwszy się nad ciałem wziął nieco świętego olejku, namaścił oczy, uszy i usta rannego, także dłonie i stopy, a Walter i Bérenger zaintonowali litanię za umierających.

Kiedy przebrzmiało ostatnie „Amen”, Landry umył ręce i wytarł w ściereczkę podaną mu przez pazia, zdjął stułę i zgasił świeczki. Katarzyna otworzyła okno.

– A teraz opowiedz mi o wszystkim – wyszeptał Landry. – Słucham...

– Co chcesz wiedzieć?

– To, czego nie rozumiem. Skąd się tu wziął twój mąż, i to ciężko ranny. Czy napadli na was Rzeźnicy? Słyszałem o ich rannym dowódcy, niejakim Błyskawicy, jeśli się nie mylę...

– Tak... Musisz poznać prawdę....