Выбрать главу

– Uspokójta się, chłopy! Żaden z was nie pójdzie! Poślę jednego z moich braci. Wszyscy oni znają dobrze okolicę i z łatwością pokonają osiem mil dzielących nas od Carlat. A gdyby, na nieszczęście, posłaniec został pojmany, być może klasztorne szaty uchronią go od okrutnego losu. Bracie Antymie, pójdź do klasztoru i wezwij tu brata Amabla. Pani Katarzyna przekaże mu krótki list do hrabiny, po czym on natychmiast ruszy w drogę. Noc jest ciemna choć oko wykol. Nikt go nie zoczy. Będzie mógł wyjść przez bramę...

Takie rozwiązanie wszystkich pogodziło. W chwili kiedy decyzja została podjęta, niewyczuwalna obawa, która pomimo odwagi zgromadzonych ściskała za gardła, uleciała jak za dotknięciem różdżki.

Pojawienie się Sary z tradycyjnym winem ziołowym oraz służącej z pucharami ostatecznie poprawiło humory. Atmosfera rozluźniła się i wszyscy poweseleli; wychylono zdrowie mieszkańców Montsalvy, kasztelanki i ludzi z Carlat. Po obsłużeniu zebranych Sara podeszła do Katarzyny, która odsunąwszy się na bok, pisała list przy pulpicie z brązu.

– Nie spodziewałam się, że będą tacy weseli mając wroga pod bokiem! Co im się stało?

– To nadzieja dodała im skrzydeł – uśmiechnęła się Katarzyna. Zdecydowaliśmy, że wyślemy posłańca do Carlat, by prosić o pomoc. Sama wiesz dobrze, że tam nie odmówią nam pomocy!

– Problem w tym, żeby tam dotarł. Bérault z pewnością wystawił wszędzie swoje czujki. Nie boisz się, że twój mnich wpadnie w ich ręce?

– Brat Amabl jest szybki i zwinny. Będzie miał się na baczności... a poza wszystkim, moja droga Saro, nie mamy wyboru!

Chwilę później posłaniec w czarnym habicie ukląkł przed przeorem, by odebrać list i przyjąć ostatnie błogosławieństwo przełożonego. Następnie Mikołaj Barral i przeor Bernard zaprowadzili go do bramy, podczas gdy starszyzna Montsalvy wróciła do siebie, Katarzyna zaś ruszyła za Sarą do własnych apartamentów.

Z wyraźną ulgą przekroczyła próg swego pokoju. Może dlatego, że miała zaufanie do swoich ludzi i do tych murów. Pomieszczenie było jasne, wesołe, a także ciepłe dzięki płonącym w kominie polanom kasztanowca. Kolorowe witraże w wąskim oknie błyszczały jak drogie kamienie, oświetlone ogniskami rozpalonymi na dziedzińcu i na murach. Pachniało gorącą smołą i olejem.

Usiadła na szerokim łożu, zdjęła uciskający ją czepek, rozpuściła włosy, włożyła w nie ręce i potrząsnęła, aż się całe napuszyły.

– Czy chcesz, żebym cię uczesała? – zaproponowała Sara, która wróciła do swej pani z kubkiem ciepłego mleka. – Czy zejdziesz na wieczerzę?

– Nie, nie... jestem zbyt zmęczona... Pójdę ucałować dzieci, a potem się położę. Przynieś mi coś małego do przegryzienia.

– Czy znowu boli cię głowa?

– Tak. Lecz sądzę, że mam powód.

Sara bez słowa zanurzyła swe duże, ciemne dłonie w jedwabiste sploty i delikatnie zaczęła masować skronie oraz czoło swej pani.

Cyganka była szczerze zaniepokojona, gdyż od wyjazdu Arnolda Katarzyna często cierpiała na migreny, z którymi Sara zwykle dawała sobie radę, lecz wcale jej się to nie podobało i przywodziło na myśl niedobre wspomnienia.

Otóż Katarzyna jako dorastająca dziewczyna na skutek okropnego szoku nerwowego omal nie umarła na zapalenie opon mózgowych i Sara obawiała się, że ta choroba kiedyś powróci.

Tymczasem Katarzyna, zamknąwszy oczy, poddawała się jak dziecko zabiegom przyjaciółki, żałując tylko, że nie są w stanie wyrwać z jej mózgu jednej myśli: dlaczego Bérault oświadczył, że Arnold nie wróci. Czy było tak, jak mówił przeor, że bandyta chciał ją wytrącić z równowagi, czy też w jego strasznych słowach kryła się prawda?

– Spróbuj przez chwilę o niczym nie myśleć – mruknęła Sara. – W przeciwnym razie ból nie minie!

Dawna Cyganka od czasu zamieszkania w Montsalvy pogłębiła znacznie swą wiedzę ze sztuki niesienia ulgi ludzkim niedolom. W lasach i na płaskowzgórzu rosło moc ziół leczniczych i grzybów. Powoli Czarna Sara zdobyła sławę na trzy mile dookoła. Sławę, przez którą ściągnęła zresztą na siebie niechęć miejscowej czarownicy, Ratapennady, starej, ponurej wiedźmy o kocich oczach, zaszytej w swej chacie w leśnej głuszy. Ratapennada, o której nikt nie wiedział, kiedy się urodziła ani jakie imię dostała na chrzcie, żyła zgodnie z najlepszymi tradycjami swego stanu, zawarłszy pakt z sową, krukiem i sporą kolekcją żmij i ropuch, których jad służył jej do sporządzania tajemnych mikstur. Mieszkańcy Montsalvy bali się jej okropnie, wierząc, że to ona sprowadza na nich katastrofy, zarazę na bydło i niemoc męską. Nikt jednak nie śmiał jej tknąć.

Nawet sam Arnold nie odważyłby się wejść jej w drogę: liczył na to, że wkrótce i tak starucha przeniesie się do lepszego świata, gdzie już nikomu nie potrafi zaszkodzić. I chociaż mieszkańcy unikali spotkania z nią jak ognia, często na ścieżce prowadzącej do jej chaty podrzucali kosz jaj, kurkę czy chleb dla udobruchania kreatury, do której jednak udawali się często z daleka w bezksiężycowe noce dla zasięgnięcia porady i odczynienia uroków.

Powiadano, że wiedźma jest bogata i że w dole z gadami trzyma skarb, ale strach, jakim napawała, był tak wielki, że żaden najgorszy człowiek ani nawet najbardziej zakuty zbój nie odważyłby się go jej odebrać. Powiadano także, że Ratapennada ma kilku przyjaciół, do których należał podobno wygnany przez Katarzynę Gerwazy, który teraz sprowadził na Montsalvy nieszczęście...

Katarzynie udało się wreszcie przegnać uporczywe myśli i jej migrena ustępowała. Wtedy Sara powiedziała cicho:

– Czy wiesz, że paź jeszcze nie wrócił?

Kasztelanka oprzytomniała, otwarła oczy i zadrżała: co za nowe nieszczęście zgotował jeszcze los? Czy ten okropny dzień nigdy się nie skończy? – Bérenger nie wrócił? Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym od razu?

– Myślałam, że zauważysz sama... A zresztą, nie wiem, co mogłabyś zrobić o tej porze...

– Mój Boże! Co mogło mu się przytrafić? Przyznaję, że całkiem o nim zapomniałam...

Wyrwawszy się z rąk Sary, zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zaciskając ręce na ramionach, jakby było jej zimno. Bała się głośno wyrazić swe obawy, aby się nie dowiedzieć, że jej paź wpadł w ręce Apchierów.

Od kiedy Bérenger pół roku temu pojawił się w Montsalvy, w zamku odmieniła się atmosfera. Ten czternastoletni chłopiec, pochodzący z rodu Roquemaurel, których zamczysko, choć podupadające, lecz nadal solidne, wznosiło się nad rzeką Lot, należał do rodzaju ludzi nie znanego dotąd wśród szlachty owerniackiej: uważał, że życia nie warto trawić na wywijaniu szpadą ani na polowaniach na dzikie świnie, na waśniach rodowych, wielkim żarciu czy na piciu do upadłego. Był z niego wielki marzyciel, myśliciel i pacyfista. Próżno byłoby szukać takiego drugiego na dwadzieścia mil wokół, lecz nikt nie wiedział, po kim odziedziczył swoją naturę.

Jego ojciec, Ausbert, tęgi zabijaka, wielki miłośnik wina i płci nadobnej, mógłby z racji swojej siły i gwałtownej natury być sobowtórem galijskiego bożka Teutates’a władającego piorunami. Jego dwaj starsi synowie zaś, dwaj płowowłosi olbrzymi, znani byli w całej okolicy z potężnych pijatyk, bijatyk i podłych sztuczek wycinanych kanonikom. W tej chwili obaj bracia, powierzywszy zamek Roquemaurel uwielbianej nad życie matce, Matyldzie, która przypominała Katarzynie hrabinę de Châteauvillain, dołączyli swe lance do chorągwi hrabiego de Montsalvy i ruszyli radośnie, by „pokazać tym wściekłym psom z Paryża, bardziej angielskim niż sami Anglicy, ile warta jest dobra, stara owerniacka szlachta!”