– Ależ to niemożliwe, powiadam ci! Gdzie chcesz, żeby wybrał się człowiek w jego wieku... i w dodatku sam?
– Nie wiem. Może na pielgrzymkę?
Katarzyna wzruszyła ramionami ze zdenerwowaniem.
– Na pielgrzymkę! Wuj Mateusz i pielgrzymka! Wyborny dowcip! Widać od razu, że go nie znasz!
– Posłuchaj, pani! Przecież ten człowiek nie rozpłynął się w powietrzu! A ponieważ tutaj go nie ma...
Katarzyna nagle pobladła i oparła się o framugę drzwi.
– Mój Boże!...
– Co ci jest, pani? Jesteś cierpiąca?
– Nie... lecz przyszła mi do głowy straszna myśl... A jeśli ci ludzie...
usunęli go?
– Chcesz rzec, że mogli go zabić?
– Właśnie... Po zniknięciu wuja będą mogli panoszyć się bez przeszkód w jego domu. Był sam, słaby, bezbronny...
Zapadła cisza. Roussay najwyraźniej zastanawiał się nad słowami Katarzyny, nie znalazłszy jednak zadowalającej odpowiedzi, westchnął w końcu:
– Oczywiście... Wszystko jest możliwe. Nie mogę wszakże aresztować nikogo na podstawie samych domysłów.
– Błagam cię, Jakubie! Szukajmy dalej! Musimy wreszcie natknąć się na jakąś wskazówkę! Czuję, że jest w tej sprawie coś niejasnego.
– Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić; chyba że zburzymy dom i sprawdzimy kamień po kamieniu! – burknął de Roussay.
Ruszyli na dalsze poszukiwania, ale bez skutku. Rozsądek nakazywał zaprzestać i Katarzyna z ciężkim sercem powróciła do sklepu.
– No i co? – rzuciła Amandyna patrząc jej bezczelnie w oczy. – Znaleźliście waszego kochanego wuja? Jesteś, pani, zadowolona? Wtrącasz się do życia uczciwych ludzi, którzy nic ci nie zrobili! Tylko pod pretekstem, że jest się „panią hrabiną” czy panią przeoryszą – dodała pod adresem Luizy, która z licem pobladłym i zamkniętymi oczami opadła na taboret – sądzi się, że wszystko jest dozwolone? Że ma się wszelkie prawa? Czyż nie? I wyobrażasz sobie, że ujdzie ci to na sucho?...
– Póki co, tak! – przerwał Jakub de Roussay chwytając Amandynę za ramię. – I radzę ci, niewiasto, żebyś przestała jazgotać, dopóki bowiem Mateusz Gautherin nie zostanie odnaleziony, nie wykpisz się ze sprawy! Nie wypuścim cię, dopóki się nie dowiemy, gdzie jest.
– Dobrze byście uczynili – usłyszano spokojny, jasny kobiecy głos, który zapanował na chwilę nad ogólnym rozgardiaszem, nad protestami Amandyny i jej brata – dopóki kogoś nie wysłuchacie, gdyż przyprowadziłam wam biedne stworzenie, które może mieć ciekawe rzeczy do opowiedzenia.
Na progu ukazała się postawna, około dwudziestopięcioletnia kobieta o olśniewającej, świeżej cerze trzymająca mocną ręką przestraszoną służącą. Długie rękawy jej sukni z brązowego aksamitu wycięte w kształcie liści dębu opadały aż do ziemi, ukazując podbicie z szarej satyny dopasowane do spódnicy spodniej, kokieteryjnie odsłoniętej przez podpięcie rąbka sukni złotą agrafką. Jakub de Roussay pokłonił się damie z galanterią, która nie uszła uwagi Katarzyny.
– Wracam właśnie od ciebie, panie kapitanie – ciągnęła nowo przybyła – chciałam bowiem, żeby ta dziewczyna powtórzyła przed tobą to, co sama mi opowiedziała. Dowiedziawszy się, że udałeś się pod „Wielkiego Świętego Bonawenturę”, pośpieszyłam twoim śladem... O – Święta Panienko! – wykrzyknęła spostrzegłszy nagle Luizę, która ledwo trzymała się na nogach. – A więc i ty tutaj, pobożna matko! Ale... co ci się stało? Jesteś blada jak papier!
– To nic, pani Simono.. – westchnęła Luiza siląc się na uśmiech. – Ot, miałam mały zatarg z tymi ludźmi... lecz zdaje mi się, że nie znasz mojej siostry, hrabiny de Montsalvy. Katarzyno – dodała zwracając się do siostry – pani Simona Sauvegrain jest od dawna dobrodziejką naszego klasztoru, a od kiedy wyszła za pana Jehana Morela, doradcę i zarządcę kancelarii księcia, jeszcze bardziej doświadczamy jej miłosierdzia. Dodam, że miała zaszczyt karmić swym mlekiem hrabiego de Charolais* [*Przyszły Karol Śmiały.] i że pani hrabina darzy ją szczególną przyjaźnią!
Jasna twarz książęcej mamki rozpromieniła się, a ona sama wyciągnęła ręce w geście gorącego przyjęcia.
– Słynna Katarzyna! Co za radość spotkać cię, pani! Jakże to? Więc przebywasz w Dijon i nikt o tym nie wie?
– Jestem tu zaledwie od godziny – odparła Katarzyna ujęta ciepłem i przyjaźnią bijącą od młodej niewiasty. – Chciałam odwiedzić wuja, od którego bardzo długo nie miałam wieści. Ale czyż nie powiedziałaś, że mogłabyś nam o czymś donieść?
– Tak sądzę! To dziecko – dodała pchnąwszy przed siebie małą służącą – jest siostrą jednej z moich pokojówek. Jest na służbie niedaleko stąd, u mistrza Seguina, wykonawcy skrzyń ślubnych, który niedawno zszedł z tego świata. Jego ogród przylega do ogrodu leżącego za tym domem. Otóż tego ranka przybiegła do mnie cała we łzach, błagając, żebym ją do siebie przyjęła i nie oddawała więcej do domu Seguinów. No, dalejże, Martusiu, głowa do góry! Powtórz no historię, którą mi opowiedziałaś...
Historia była krótka. Może przez śmierć swego pana Martusia była przekonana, że w domu straszy, a zwłaszcza w komórce na drewno w głębi ogródka, w którym składano zarówno polana do kominka, jak i bale drewna na skrzynie. Jeden z boków komórki przylegał do kurnika mistrza Mateusza i do jego składziku z narzędziami. Martusia utrzymywała, że dochodziły stamtąd dziwne odgłosy. Otóż tego ranka potrzebowała drewna do kuchni, a będąc w domu sama musiała pokonać strach i udać się do komórki. Zaledwie jednak weszła do środka, do jej uszu doszły jęki tak straszliwe, że według niej mogły pochodzić tylko z tamtego świata. Dziewczyna wzięła nogi za pas i zapłakana uciekła do swej siostry służącej u pani Simony, którą zastanowiły słowa dziewczęcia, toteż nie zwlekając postanowiła udać się do pana Jakuba de Roussaya.
– Ta historia wydała mi się nieco dziwna – powiedziała Simona. – Od jakiegoś czasu, mistrz Gautherin, którego poważam i należę do jego wiernych klientek, zniknął ze swego sklepu. Dowiedziałam się, że jest bardzo cierpiący. Zdziwiło mnie to. Tak dobrze się trzymał. Na dodatek ci ludzie nie wzbudzili mego zaufania, oto dlaczego przybyłam tu razem z Martusią.
Katarzyna i Jakub de Roussay spojrzeli po sobie.
– Przeszukaliśmy cały dom od strychu po piwnice... ale któż pomyślałby o kurniku?
Jakub bez słowa wybiegł ze swymi ludźmi na podwórze. Byli tam już Walter i Bérenger. Pośrodku gdaczącej gromady przerażonego ptactwa mocowali się właśnie z wielką kłódką w pobieżnie skleconych, lecz na pierwszy rzut oka nowych drzwiach kurnika.
– Do diabła! Żeby tak się bać o swoje jaja! – zakpił Roussay pod adresem Amandyny, którą dwóch żołnierzy przywiodło na podwórze. – Oddaj mi klucz, kobieto, tak będzie lepiej!
– Nie mam go! – odburknęła gniewnie. – Ta komórka od dawna nie jest używana. Klucz musiał się zgubić!
– A te nowe drzwi? Jak to możliwe? Dalej, wyrwijcie mi te drzwi, bo widać z kłódką nie damy sobie rady!
Zaatakowane siekierą drzwi nie opierały się wiele i wkrótce odpadły, ukazując ciemne, obskurne wnętrze, z którego dobywał się taki smród, że Jakub de Roussay zatkał sobie nos, a ramieniem zagrodził drogę Luizie i Katarzynie, które chciały wedrzeć się do środka.
– Pozwólcie, że wejdę tylko z jednym z moich ludzi. Chodź, Baudron! Po chwili obaj wyszli ze środka, niosąc ostrożnie i z obrzydzeniem bezkształtny, cuchnący zwój brudnych koców i pościeli, z których wystawała siwa głowa oraz zmierzwiona, lepka od brudu i kłębiąca się od robactwa broda...
– Wuj Mateusz! – pobladłszy krzyknęła Luiza. – Boże, w jakim stanie...