Выбрать главу

– Może i nie znam Dijon, lecz... znam człowieka, którego śledziłem: to jeden z ludzi Paniczyka i chodziłem za nim przez cały dzień; muszę przyznać, że nabiegałem się nieźle. Lecz, pani Katarzyno, czy i tobie nie przydarzyła się jakaś przygoda? Sądząc po przebraniu, nie wracasz z balu?

Wzruszywszy ramionami zdjęła rękawiczki i zbliżyła się do kominka, by ogrzać nad płomieniami zmarznięte ręce. Czuła się zmęczona, lecz umysł miała jasny.

– Udało mi się... widzieć z królem... Na szczęście! Bo ja także spotkałam człowieka Paniczyka w wieży Nowej, i to podczas akcji; dziś wieczorem usiłował otruć René Andegaweńskiego!

Walter przestał na chwilę mieszać kasztany na patelni z wywierconymi otworami i uniósł brwi.

– W więzieniu?

– Właśnie! Podając mu zatrute wino. Dodam tylko, że gdybym go w porę nie rozpoznała, zginąłby nie tylko król, lecz ja również i takoż kapitan de Roussay. Śmierć szybka, chwalebna, ale i ostateczna! Po spełnieniu zadania człowiek ten zniknął nie czekając na skutek i pomimo wysiłków nie udało się go odnaleźć... Nie wiem, co tak cię rozbawiło, Walterze, w tej historii – dodała widząc szeroki uśmiech na twarzy swego giermka nie przestającego obierać gorące kasztany, których zapach roznosił się po pomieszczeniu.

– Okazuje się, że diabeł często sknoci robotę, gdy w sprawę wmiesza się niebo. Jak wyglądał ten człowiek?

– Twarz jasna, płaska... niczego szczególnego, rudawe włosy. Pierwszy raz widziałam go w kościółku w Montribourgu, w miasteczku zniszczonym przez Rzeźników. Robił spis łupów zdobytych podczas rozboju i zdaje mi się, że nazywano go Rektorem. Może go sobie przypominasz?

– Przypominam doskonale i to właśnie jego śledziłem przez cały dzionek, a pod wieczór czekałem nań przed bocznymi drzwiami z podworca pałacu i...

– Wiesz, gdzie się udał! – krzyknęła Katarzyna. – Ależ to byłoby zbyt piękne!

– Dlaczego? Usiądź, pani, wygodnie, weź kilka kasztanów i kubek wina, gdyż wyglądasz na wielce zmęczoną, i posłuchaj.

Walter opowiedział, jak po długim oczekiwaniu zobaczył człowieka opuszczającego pałac i w wielkim pośpiechu przemierzającego miasto na północ drogą, którą wydawało się, że zna na pamięć. Dotarłszy do murów, rzucił strażnikowi hasło i został wypuszczony za miasto. Niewiele się namyślając, Walter ruszył za nim i powtórzywszy usłyszane hasło, którym było słowo „Vergy”, również został wypuszczony za mury. Na szczęście noc była jasna i mógł dojrzeć, jak Rektor kieruje kroki w stronę budynków, nad którymi górowała wieża kaplicy wznoszącej się na uboczu w pobliskim zagajniku.

– Zobaczyłem, jak wchodzi do środka, więc wróciłem z powrotem zapamiętawszy drogę. Nie wiem, jak się nazywa to przedmieście, lecz zabudowania wyglądały mi na klasztor, a przy drodze, naprzeciw bramy, zauważyłem wielki, kamienny krzyż.

– Czy na swej drodze napotkałeś strumień? – spytała Katarzyna z ponurą miną.

– Tak, w rzeczy samej... Lecz dlaczego tak nagle pobladłaś?

– To nie klasztor... To Maladiere... inaczej przytułek dla trędowatych. Jeżeli to tam Jacquott de la Mer ukrywa swoich gości, wybrał najlepsze miejsce, gdyż żołnierze nie zechcą tam wejść. A Paniczyk musiał sowicie opłacić swych ludzi, żeby zgodzili się na taką kryjówkę...

Katarzynie stanęły jak żywe okropne wspomnienia* [*Patrz „Piękna Katarzyna”.]. By je odepchnąć, chwyciła kubek wina, który Walter postawił na obramowaniu kominka, i wychyliła jednym tchem. Wino popłynęło jak płomień, pozwalając odsunąć precz ponure cienie przeszłości. Przesunęła dłonią po czole, które wydało się jej dziwnie zimne, i spojrzała na chłopców: Walter utkwił wzrok w płomieniach, a Bérenger splótł ramiona wokół swych chudych kolan...

– Przygotujcie się do wyprawy na Rektora! Ruszymy pod osłoną nocy...

– Lepiej zaskoczyć złoczyńcę za dnia; w nocy mógłby się prześlizgnąć, przeskoczyć przez mur, przeczołgać się w trawie i zniknąć nam z oczu. W dzień nikt nam nie umknie. Na dodatek zbrojny zastęp w nocy narobiłby hałasu. A teraz udamy się do twojego przyjaciela, kapitana, omówić...

Katarzyna ze zniechęceniem wzruszyła ramionami.

– To na nic się zda... Najdzielniejsi żołnierze tracą odwagę na samą wzmiankę o Maladiere. To przeklęte miejsce, siedlisko zła. Żeby tylko wystarczyło je otoczyć, by wykurzyć złoczyńców, lecz tam należałoby wejść do środka...

– Przecież zbiegowie czy ludzie Paniczyka nie boją się wejść do środka, dlaczego więc twój kapitan miałby mniej odwagi niż oni? Może uda mu się przekonać kilku rycerzy. W każdym razie ja idę!

– I ja także – zawtórował nieśmiało Bérenger, próbując pokonać własny strach.

– Doskonale! Jeśli więc mamy zaatakować o świcie, musimy podjąć decyzję teraz. Chodźmy się przekonać, jak wielka jest odwaga twego przyjaciela, pani...

Na szczęście kapitan okazał się odważny i zdecydowany. Zdarzenie w wieży było zbyt poważne, by mógł dać wymknąć się złoczyńcy, czy też pozwolić by któryś z jego ludzi odmówił spełnienia obowiązku. Zresztą kapitan nie zostawił im wyboru.

– Który się wycofa, zostanie powieszony! – poinformował krótko i węzłowato swych żołnierzy, którym zrzedły miny na wieść, że trzeba przeszukać Maladiere. Rozdzielił kawałki płótna do zasłonięcia ust i ocet do nasączenia tamponów.

Dwie godziny później Rektor wraz z kilkoma kompanami, którzy pod osłoną nocy zamienili ulice Dijon w krwawe jatki, zostali schwytani, związani i osadzeni w więzieniu.

Tego dnia w oberży Jacquota de la Mera nie otwarto nawet okiennic. Tylko na drzwiach zawisł napis informujący, że z powodu wyjazdu właściciela na pogrzeb na prowincji przybytek będzie zamknięty przez parę dni. Nigdy nie za wiele ostrożności!

Rozdział piąty

ZEJŚCIE DO PIEKIEŁ

Plac Morimont w Dijon, tradycyjne miejsce egzekucji, był zawsze miejscem ponurym. Pośrodku szerokiego, skośnego jak ostrze gilotyny pasa ziemi zainstalowano na stałe okropne urządzenia.

W samym centrum, naprzeciwko pałacu opatów z Morimont, potężnej diecezji Langres, wzniesiono szafot właściwy, prostokątną platformę usytuowaną dwa metry nad ziemią, do której prowadziły dwie drabiny. Nad potężnym, poczerniałym od zaschniętej krwi, z grubsza ociosanym drewnianym klocem stał wielki krzyż. Z każdej strony szafotu wznosiła się szubienica i koło, podobne do ponurych świeczników okalających katafalk. Lecz ta stała dekoracja nie robiła już wrażenia na mieszkańcach dzielnicy, którzy się do niej przyzwyczaili. Przeciwnie, stanowiła wyborną atrakcję, kiedy jednemu czy kilku skazanym przyszło odegrać nań główne role...

Tego szarego listopadowego poranka plac zaroił się od głów gawiedzi. Nawet dachy pobliskich domów zajęli widzowie. Oczekiwane przedstawienie zapowiadało się bowiem wyjątkowo interesująco i niecodziennie, ponieważ tego dnia mistrz Arny Signart, główny kat Dijon, nie miał użyć zwykłych swych narzędzi, by wysłać dwóch skazanych na tamten świat, lecz zamierzał ich ugotować żywcem!... Ta rzadko stosowana metoda zarezerwowana była dla fałszerzy i łupieżców. Nie należało więc uronić niczego z tak pasjonującego widowiska!

Ciżba ludzka stłoczona za potrójnym kordonem uzbrojonych żołnierzy w hełmach wpatrywała się w kata i jego pomocników z fascynacją i przerażeniem. Mistrz Signart, w obcisłych czerwono-krwistych getrach, czarnych ciżmach i skórzanej kamizelce, spod której wystawały silne, żylaste ramiona, z głową ukrytą pod czerwonym kapturem krzątał się wlewając wodę i olej do olbrzymiej, miedzianej kadzi, pod którą płonął już ogień.