Schyliła się i podniosła kamień, który był owinięty w papier. W trakcie rozwijania kartki jej serce zaczęło walić młotem, przeczuwając jakieś nieszczęście.
List napisany dużym, niezgrabnym pismem był krótki. Zawierał tylko kilka linijek. Tak strasznych, że aż musiała usiąść, by pojąć ich sens.
„Jeśli chcesz, pani, ujrzeć swoich chłopców żywych i całych, pójdź za posłańcem, który czeka na ulicy. Wyjdź z domu dyskretnie, nie uprzedzając nikogo, a zwłaszcza nie każ schwytać posłańca i ciągnąć go za język. Jest niemy i nie umie pisać. Jeśli za godzinę nie przyjdziesz, utniemy dłoń każdemu chłopcu, potem drugą, jeśli się spóźnisz... a potem głowę. Pośpiesz się!”
Katarzyna poczuła, że zasycha jej w gardle. W tym przyjaznym domu poczuła się nagle sama, zupełnie sama i bezbronna wobec świata rządzonego przez mężczyzn. Czego zażądają od niej za życie chłopców? I kim byli nieznajomi?
Chwiejnym krokiem podeszła do okna, starając się dojrzeć jakiś cień w gęstniejących ciemnościach. W rzeczy samej coś zamajaczyło nie opodal, poruszając czymś na kształt białej chusty... Była widziana, więc dała znak, że schodzi, zarzuciła czarny płaszcz z kapturem, owinęła się nim szczelnie i zgasiła świecę.
Walter pokazał jej, jak wyjść z domu przez kuchnię bez zwracania uwagi mieszkańców, kiedy razem udawali się do Jakuba de Roussaya przed ekspedycją do Maladiere.
Nie wiedząc, czy wróci żywa z niebezpiecznej wyprawy, zostawiła bilecik na widocznym miejscu, po czym ściskając poły płaszcza wyszła na ulicę.
Wiatr przepędził chmury i noc zdawała się mniej czarna, toteż bez trudu zobaczyła czekającą na nią postać z białą chustą. Była to jedyna rzecz, jaką zauważyła, gdyż nieznajomy zakutany był w ciemne szmaty wydzielające okropny smród.
Kiedy zbliżyła się do niego, posłaniec schował chustę i dał znak, by szła za nim. Ruszyli wzdłuż domów, starając się nie wpaść na góry odpadków, które zamieniały główną ulicę handlową Dijon w istną kloakę, po czym skierowali się do Morimont. Jego ponura sylwetka była niebezpiecznym zwiastunem tego, co ją czeka.
Na wysokości młyna Carmes nieznajomy skręcił w stronę wybrzeża Suzon i kazał jej wsiąść do barki ukrytej pod łukiem małego mostu. Szybko zrozumiała przyczynę tej nocnej żeglugi po śmierdzącym ścieku, kiedy ujrzała, że krata zamykająca tunel pod bramą Ouche została otwarta.
Barka prześliznęła się bezszelestnie pod ociekającym wodą sklepieniem, pod którym trzeba było pochylić głowy, i wypłynęła na świeże powietrze, w miejscu gdzie Suzon wpadał do rzeki, zasilającej miejskie fosy. Człowiek bez twarzy skierował się w górę rzeki Ouche w kierunku rzędu młynów zbudowanych na jej prawym brzegu.
Wielkie koła z łopatkami mieszały wodę z odgłosem kaskady, wyrzucając odpryski białej piany.
Jeden z młynów, stojący bardziej na uboczu, na wpół zrujnowany i otoczony zdziczałą roślinnością, nazywano Spalonym Młynem.
Jak wszyscy w Dijon, Katarzyna wiedziała, że podobno w nim straszy. Budynek stojącej obok starej fermy służył na wypadek dżumy za szpital. Szpital to zresztą zbyt wiele powiedziane jak na mizerne schronienie, które znajdowali w nim dotknięci straszliwą chorobą, wypędzeni z domu przez bliskich, mogący tu spokojnie czekać na śmierć, choć przeważnie dżuma zwalała z nóg jak rażenie gromem.
Kiedy barka dobiła do brzegu, tajemniczy przewoźnik wyskoczył, chwycił łańcuch zwisający z pnia wierzby i przywiązał barkę. Wtedy zza drzewa wyłoniła się druga czarna sylwetka. Nowo przybyły bez słowa chwycił Katarzynę za ramię, ona zaś poczuła woń smaru do broni, a pod płaszczem ujrzała błyszczącą zbroję.
– Puść! To boli! – syknęła starając się wyrwać z żelaznego uścisku. Odpowiedział jej kpiący rechot, a uścisk wokół ramienia wzmocnił się podczas gdy człowiek przyśpieszył kroku, tak że ledwo mogła za nim nadążyć. Teren był nierówny i kilka razy potykała się o kępy suchych traw. Wreszcie pojawiły się jakieś schody znikające pod ziemią, gdzie w oddali widać było migotliwe światło, podobne do odbicia w głębokiej studni.
Schodzenie nie trwało długo. Jednak przerażonej Katarzynie wydawało się, że trwa bez końca jak zejście do piekieł, i tym razem błogosławiła żylastą dłoń miażdżącą jej ramię, gdyż bez niej ani chybi skręciłaby kark na śliskich schodach. Jej towarzysz był rodzajem włochatego, leśnego stwora z olbrzymią kurzajką na czubku nosa. Otworzywszy kopniakiem sklecone byle jak drzwi, człek wepchnął Katarzynę do wielkiej, niskiej, zalatującej saletrą i pleśnią piwnicy, której białawe mury oświetlały płomienie strzelające z szerokiego, żelaznego kosza stojącego na podłodze.
W środku kłębiło się od podejrzanych typów uzbrojonych w sztylety i noże z ponuro lśniącej stali. W głębi, przy długim stole oświetlonym kapiącymi świecami, siedziało trzech mnichów w czarnych habitach z rękami ukrytymi w rękawach.
Na widok wchodzących człowiek siedzący pośrodku wstał. W tej samej chwili silny cios przewodnika powalił Katarzynę na rozmiękłe klepisko.
– Witaj, piękna Katarzyno! Rozsądnie zrobiłaś, nie każąc nam długo czekać! – mówiąc to odrzucił kaptur i czerwone płomienie kosza żarowego padły na czyste rysy, błękitne oczy i jasne włosy Paniczyka...
Siła obrzydzenia, nienawiści i gniewu poderwała ją z ziemi. A ponieważ strażnik zamierzył się, by na powrót rzucić ją na kolana, uskoczyła w bok i z całej siły uderzywszy go w twarz, odwróciła się w stronę Paniczyka.
– Mogłam przypuszczać, że tylko ty, panie, zdolny jesteś do zastawienia tak podłej pułapki! A moi biedni chłopcy i tak już pewnie nie żyją!
– Nie żyją?... Ależ nie!... Wykazałaś dosyć rozsądku, żeby byli cali i zdrowi! Zaraz każę ich przyprowadzić!
– Czego więc żądasz za ich uwolnienie?
Usta Paniczyka rozszerzył powolny uśmiech, odsłaniając białe, spiczaste zęby.
– Ja? Ależ nic...
Uśmiechając się ciągle, fałszywy mnich wyjął z przepastnych zakamarków habitu małe, złote puzderko i wyjąwszy zeń goździk jął go wolno żuć, by nadać swemu oddechowi przyjemny zapach.
– Dlaczego więc kazałeś mi tu przybyć?
– Aby została oddana sprawiedliwość komuś, kto wiele wycierpiał z twojej przyczyny...
Strzelił palcami i na ten znak z ciemnej masy zbirów tłoczących się w piwnicy oddzieliła się czarno odziana kobieta, która wolno podeszła do Katarzyny. Jej podkrążone oczy płonęły nienawiścią. Amandyna La Verne wyglądała strasznie i Katarzyna poczuła, że jest stracona.
Paniczyk obserwował obie kobiety ze złośliwym uśmieszkiem, po czym palcem, na którym krwawo lśnił olbrzymi karbunkuł, wskazał na Katarzynę i spytał:
– Oto ta, o którą mnie prosiłaś, kobieto! Czy teraz dotrzymasz danego mi słowa?
– Dotrzymam, panie, pod warunkiem że oddasz mi całkowicie tę ladacznicę, przez którą zginął mój chłop! Oddasz mi ją, panie?
– Co chcesz z nią zrobić? Zabić ją?
– Ma się rozumieć!... Lecz nie tak od razu!... Musi stokrotnie zapłacić za to, co ja przeżyłam dziś rano na placu Morimont!
Krzyk Katarzyny przerwał jej słowa.
– Ta kobieta jest szalona! Dziś rano jej kochanek nie zapłacił za torturowanie Mateusza Gautherina, lecz za całą swą złodziejską przeszłość, za zbrodnie i fałszerstwa i ty o tym wiesz, Robercie de Sarrebruck! Wiesz o tym dobrze, podobnie jak wiesz, kim ja jestem! A jednak w imię nie wiem jakiej niegodziwej umowy chcesz wydać mnie tej furii! I ty śmiesz zwać się rycerzem?