– Mam nadzieję, moja droga, że podziwiasz mój genialny plan: moi oddani słudzy wyrwą więźnia z wieży, lecz ci okropni Burgundczycy odbiją go i podle zabiją! Na nas spłyną honory i sława, a na Filipa Burgundzkiego cała odpowiedzialność za zbrodnię i wreszcie wojna, wspaniała wojna rozgorzeje pomiędzy Francją i Burgundią na wiele długich lat... Wreszcie pozbędziemy się królika, który był niewygodny dla wielu.
– I nikt nie ośmieli się trzymać cię w więzieniu ani twego młodego syna! – poparła go ochoczo Amandyna.
– Słusznie! Tymczasem, ponieważ nie lubię nie spłaconych długów, dlaczego czekasz, kobieto, ze swą zemstą? Żałuję, że będę musiał was opuścić przed końcem spektaklu, lecz chciałbym przynajmniej widzieć początek... wraz z moimi ludźmi przed wyruszeniem w drogę.
– Czekałam tylko na twój rozkaz, panie! Hej, wy tam! Rozebrać ją! W okamgnieniu ręce przytrzymujące Katarzynę zabrały się do dzieła.
Ostry nóż rozciął sznurówki jej sukni i wkrótce pozbawiono ją odzienia z pośpiechem mówiącym wiele o przyjemności, jaką musieli odczuwać oprawcy, szczypiąc i miętosząc gładką skórę. Istna burza śmiechów i przekleństw zagłuszyła jej krzyki i błagania... Znajdowała się w samym środku obleśnych gąb żołnierzy i oczajduszów walczących o to, kto będzie pierwszy.
Nad rozgardiaszem zagrzmiał głos Paniczyka.
– Przywiążcie ją do stołu, bando kretynów! I nie bijcie się! Dla każdego starczy!
– To nie może być! – zaprotestował ktoś. – Wyzionie ducha wcześniej! Za dużo nas jest! Ale my, żołnierze, powinniśmy mieć pierwszeństwo! Dlatego, że nam się śpieszy!
Katarzyna poczuła, że pętają jej nadgarstek, najpierw jeden, potem drugi i że zakładają pętle z konopi wokół kostek u nóg. Na rozkaz Amandyny zakneblowano jej usta i rzucono na stół... Nie mogąc krzyczeć, jęczała jak zwierzę i błagała niebiosa, by nagła śmierć oszczędziła jej tego, co miało nastąpić. Usłyszała tuż obok siebie gwizd podziwu Paniczyka.
– Na rogi tego bałwana, jej męża, kobitka niczego sobie! Szkoda byłoby nie skorzystać! Pozwólcie, przyjaciele, że będę pierwszy!
Jednogłośne wycie aprobaty odpowiedziało jego słowom wraz ze stekiem obleśnych słów zachęty. Wtedy powoli Paniczyk zbliżył się do nagiej, nieruchomej kobiety z szeroko otwartymi udami umocowanymi sznurami, spojrzał na jej złote runo, pieszczone ongiś przez samego księcia i czułą, ukrytą w nim dolinę... Jego ręce w żelaznych rękawicach chwyciły ją za ramiona i Paniczyk jednym brutalnym ruchem, który ofierze wyrwał przeciągły jęk bólu, wszedł w nią...
Atak był bolesny, lecz krótki. Po nim nastąpił drugi, trzeci i czwarty... Po pachnącym goździkami Paniczyku przyszła kolej na jego cuchnących potem i brudem kamratów. Rozdzierana, maltretowana, obolała, na wpół świadoma nie mogła nawet płakać. Pod kneblem, który ją dławił i ranił kąciki ust, jęczała coraz ciszej. Jej ciało, cała jej istota była jednym cierpieniem. Kolejny atak okrutniejszy niż poprzednie spowodował, że straciła przytomność.
Paniczyk i jego eskorta opuszczali Spalony Młyn, zostawiając ją w szponach bandy, którą Amandyna rzuciła na zbezczeszczone ciało, by dokończyć dzieła upodlenia i destrukcji. Mścicielka była tak zaślepiona nienawiścią, że nie rozumiała, iż wydając bezbronne ciało Katarzyny na pastwę swych ohydnych towarzyszy, skazuje ją na śmierć.
Własny jęk i uczucie przenikliwego chłodu wyrwały Katarzynę z omdlenia. Dręczyło ją palące pragnienie. Ogień w brzuchu oraz poranione od powrozów nadgarstki i kostki stóp sprawiały nieopisany ból... Lecz to nie było jeszcze dno piekła.
Powoli i z trudem wracała do rzeczywistości. Leżała na jakiejś szorstkiej derce... Bez wątpienia jeszcze żyła, chociaż wszystkie demony przewaliły się przez jej ciało... Po chwili przypomniała sobie, co obiecała jej Amandyna: pogrzebanie żywcem z rozkładającym się trupem Filiberta... Gdzieś w pobliżu oprawcy kopali grób. Słychać było niepokojące dźwięki, trzeszczenie, opętańcze wycie... ale ona tak cierpiała, że już nawet przestała się bać. Pragnęła tylko jednego: pozbyć się swego ciała sprawiającego jej tyle bólu.
Czyjaś dłoń uniosła jej głowę. Poczuła na wargach zimny dotyk naczynia.
– Dopóki nie odzyska przytomności, nie uda ci się jej napoić – usłyszała pełen przejęcia, znajomy głos Bérengera. – Obawiam się, czy żyje...
– Zamknij się i rozetrzyj jej stopy! Są lodowate.
Nie chcąc wierzyć własnym uszom, otworzyła oczy... Ujrzała pochyloną nad sobą twarz Waltera. To on podtrzymywał jej głowę i starał się wlać trochę wody do ust, podczas gdy paź masował jej stopy ciepłymi dłońmi. Instynktownie, pchnięta nieodpartą potrzebą powrotu do życia, które nagle przestało być piekłem, zaczerpnęła łyk wody. Nie była zbyt dobra, lecz ugasiła pragnienie.
– Pije! – krzyknął Walter triumfalnie. – Wraca do siebie! Niech będą pochwalone niebiosa!
– Nareszcie! – rzekł tuż obok jakiś męski głos, który wydał się jej znajomy. – Te wściekłe psy rozerwałyby ją na strzępy!
– Nie wiem, jak mamy ci dziękować, panie! – rzucił Walter. – Gdyby nie ty, zgnilibyśmy w tej norze, a nasza biedna pani umarłaby. Boję się tylko, czy zbytnio jej nie nadwerężyli. Jest taka wymęczona.
– Kobieta to silne stworzenie! Znam niejedną, przez którą przeszła cała kompania, i nic się jej nie stało... Ach! Oto płonie młyn. To ją powinno rozgrzać.
Ponad brzegiem miski, z której teraz piła chciwie, Katarzyna zobaczyła czerwieniejącą łunę nad rzeką. Równocześnie rozległy się krzyki i hałasy, wśród których dominowało skrzypienie ramion wiatraka.
Ujrzała półnagiego pazia płaczącego rzewnymi łzami u jej stóp i człowieka o znajomym głosie, który nie opodal przyglądał się pożarowi. Był nim żebrak z Notre Dame, Jehan Pieniążek...
Odwróciwszy nieco głowę zobaczyła strzelające płomienie, które lizały bezkształtną masę dawnego młyna, i czarne sylwetki żołnierzy wywijających łuczywami i bronią. Łucznicy ustawieni w równym szyku obrzucali strzałami uciekających z pożaru.
– Jak się czujesz, pani? – cicho spytał Walter.
– Jak po łamaniu kołem. Nie ma ani kawałka ciała, którego bym nie czuła.
– Jak tylko pan de Roussay dokończy dzieła, zaniesiemy cię do pani Simony.
– Pan de Roussay? Powiedz, co się stało i skąd się tu wzięłam?
– Dzięki temu człowiekowi – odparł wskazując na Jehana Pieniążka, który przyglądał się pożarowi młyna jak Neron pożarowi Rzymu. – Właśnie udawał się do młyna na spotkanie z kamratami, kiedy cię przywleczono. Widząc, co się święci, szybko wrócił do miasta i o wszystkim opowiedział panu de Roussayowi. Na szczęście kapitan przybył na czas i uratował ciebie, pani, i... nas.
Spojrzenie Katarzyny napotkało pełen litości wzrok fałszywego mnicha. Musiała być w strasznym stanie, skoro tak na nią patrzył, lecz starała się do niego uśmiechnąć, wdzięczna za to, co dla niej uczynił.
– Zawdzięczam ci życie... przyjacielu Jehanie. Ale dlaczego to zrobiłeś?
Dlaczego nasłałeś de Roussaya na własnych kompanów?
Jehan wzruszył ramionami.
– Wśród żebraków przyjaźń obowiązuje, dopóki trzymają się razem.
Przyjmując złoto Paniczyka i przechodząc na jego usługi, przestali być mymi braćmi i kompanami. A poza tym wydać ciebie tej ścierce Amandynie... tego już nie mogłem znieść! – Nagle jego głos zachwiał się i Jehan dokończył z żalem: – Ja... ja... myślę, że zawsze cię kochałem, moje dziecko, jeszcze wtedy, gdy jako niewinny kwiat wydawano cię na siłę za wielkiego skarbnika Burgundii...