Wyprosiwszy z pokoju smętne cienie pazia i giermka, pani Morel podeszła do łóżka i pochyliła się nad chorą.
– Katarzyno... przyprowadziłam przyjaciółkę... przyjaciółkę zdolną cię zrozumieć. Jest akuszerką i powinna cię zbadać, by stwierdzić, co z twoimi damskimi sprawami. Gdyż domyślam się, że to cię dręczy?
Katarzyna odwróciła zmienioną, bladą i pooraną przez łzy twarz ku ścianie. Jej opuchnięte wargi drżały, a powieki pozostawały uparcie zamknięte, jakby bała się ujrzeć odbicie swej hańby w oczach przyjaciółki.
– Moje damskie sprawy? – wybełkotała. – Simono, jak możesz?...
– Powiedz jej, pani, dlaczego właśnie ja potrafię ją zrozumieć – przerwała nieznajoma. – Powiedz jej, że pochodzę z Sabie i że dwadzieścia łat temu, kiedy Anglicy weszli do mego miasta, zostałam zgwałcona przez całą kompanię. Ledwo uszłam z życiem, lecz miałam szczęście napotkać pewną matronę dobrego serca. Zajęła się mną i zachęciła do niesienia pomocy wszystkim tym niewiastom, które ucierpiały od brutalnej siły męskiego plemienia. A sam Bóg wie, ile w naszych czasach podobnych nieszczęść!
– Ale ja nie chcę żyć, ja chcę umrzeć...
– Dlaczego? Dla kogo? Twoje życie nie należy do ciebie! Nie masz prawa dowolnie nim dysponować!
– Bóg mi wybaczy...
– Nie mieszaj w to Pana Boga! Masz rodzinę i do niej należysz, jak mi się zdaje?
– Moja rodzina... – wyszeptała Katarzyna z goryczą, powstrzymując łzy. Z głębi swej rozpaczy dobra Montsalvy, jego dzielny i pracowity ludek, ziemia, dom i wszyscy, których kochała, wydały się jej rajem utraconym, którego bramy na zawsze zatrzasnęły się przed nią. Anioł z błyszczącą szpadą broniący doń wstępu miał twarz Arnolda...
Jednakże nie chcąc sprzeciwiać się Simonie, pozwoliła się zbadać nieznajomej o imieniu Prudencja, której ręce jak i głos okazały się niezwykle łagodne.
Wynik badania był bardziej zadowalający, niż można się było spodziewać.
Następnie Prudencja ze zręcznością dobrej gospodyni za pomocą nitki jedwabnej zaszyła rozdartą skórę i choć operacja była bolesna, Katarzyna wytrzymała ból bez słowa skargi, szczęśliwa, że cierpienie choć w części pozwoli jej odkupić okropny grzech, do którego wszakże sama się nie przyczyniła.
Co do ran i swędzenia wewnętrznego, zastosowanie balsamu z baraniego łoju i ziół macerowanych w winie przyniosło jej znaczną ulgę...
Szybko wracała do zdrowia, lecz jej dusza odmawiała uzdrowienia. W miarę odzyskiwania sił coraz trudniej było jej żyć wśród ludzi. Szczególnie nie mogła znieść myśli o widzeniu się z Jakubem de Roussayem, który tamtej okropnej nocy widział ją nagą, wydaną na pastwę gwałcicieli jak zwierzę na stole rzeźnickim. Napisała do niego list pełen przyjaźni i wyrazów wdzięczności, lecz nie pozwoliła mu się odwiedzić. Jedynymi osobami, których obecność była w stanie znieść, był Walter, Bérenger i wuj Mateusz.
W dniu Saint-Eloi Simona Morel po powrocie z mszy, w której zgodnie z tradycją uczestniczyła wraz ze swymi rolnikami, przyszła zawiadomić ją o rychłym wyjeździe do Flandrii prosząc, by jej towarzyszyła w celu spędzenia świąt Bożego Narodzenia na dworze Burgundii. Miała także w zanadrzu dobrą nowinę: książę Filip rozkazał, by król został doprowadzony przed jego oblicze w Lille, gdzie chciał rozmawiać o uwolnieniu więźnia. Jakub de Roussay miał prowadzić eskortę, do której pani Simona zamierzała się przyłączyć ze względu na niebezpieczeństwa mogące czyhać po drodze i ciężką porę roku.
Katarzyna jednak odmówiła. Powiedziała, że woli pozostać w Dijon z wujem Mateuszem i Bertylką, których wzajemne uczucia miały zostać pobłogosławione następnego dnia w Notre Dame. Ucałowała przyjaciółkę, obiecała, że gdy się lepiej poczuje, przyjedzie do Lille i do Brugii, i dwa dni później potężny orszak z Simoną i królem ruszył w drogę.
Dopiero gdy miasto zatopiło się na dobre w zimowej ciszy, dała rozkaz Walterowi, by zaczął przygotowania do drogi.
Na tę nowinę Mateusz i Bertylka oburzyli się zgodnie.
– Jak możesz nam to zrobić! Obiecałaś, że zostaniesz z nami aż do wiosny!
Uśmiech, jaki im posłała, był smutniejszy od łez wypełniających oczy starego wuja.
– Skłamałam – przyznała. – Wybaczcie mi, lecz gdybym wyjawiła, dokąd mam zamiar się udać, Simona nie wypuściłaby mnie.
– A myślisz, że ja ci pozwolę?
– Tak, ponieważ znasz mnie od dawna, kochasz mnie i tam, gdzie się udaję, mam nadzieję spotkać spokój, którego tak mi potrzeba... może znowu stanę się sobą. Proszę was o jedno: nie zadawajcie mi więcej pytań!
W rzeczy samej, jak wyjaśnić wujowi dziwny plan, który zakiełkował w jej udręczonym i chorym umyśle: dotrzeć do Lotaryngii, odszukać fałszywą Joannę i Arnolda, którego omotała awanturnica. Tym jednak razem nie chodziło jej o odzyskanie męża. Nie było to już możliwe po tragedii, jaka ją spotkała. Wszystko, czego pragnęła, to zobaczyć go ostatni raz... zdemaskować awanturnicę i wyrwać Arnolda z jej szponów, potem opowiedzieć o tym, co zdarzyło się w Spalonym Młynie, ukazując okropieństwo w całej rozciągłości. Wtedy... Arnold z pewnością zabije ją! Zginie z jego ręki, z tej ukochanej silnej ręki, której pieszczot tak bardzo pragnęła jeszcze niedawno. Śmierć zadana przez człowieka, którego kochała nad życie, wyda się jej słodka, uspokajająca i świetlista...
O tym myślała, kiedy odgłos kopyt dzwonił pod czarnym sklepieniem bramy Świętego Mikołaja i kiedy zagłuszył go świeży śnieg na drodze do Langres.
– Dokąd jedziemy? – spytał Bérenger, który na widok wszechpotężnej i wrogiej przyrody zaczął żałować przytulnego ciepła domu Morelów.
– Prosto przed siebie! – odparła krótko.
Paź niezbyt zadowolony z uzyskanej odpowiedzi otworzył usta, by zadać następne pytanie, lecz otrzymawszy sójkę w bok od Waltera zamilkł i dalej już posuwali się w ciszy.
Przez całą drogę do Lotaryngii Katarzyna jechała na przedzie z oczami utkwionymi w białym, bezkresnym horyzoncie i ani razu nie obejrzała się do tyłu. W miarę upływu czasu wzrastało zaniepokojenie Waltera i smutek pazia, który gubił się w domysłach, dlaczego pani przestała lubić jego piosenki i jego samego. Lecz Katarzyny nie obchodziło już nic ani nikt.
Poprzez Langres i dolinę Mozy dotarli do Neufchâteau, gdzie wreszcie Katarzyna postanowiła przerwać milczenie i zaczęła rozpytywać nielicznych spotykanych ludzi o fałszywą Joannę. Czy słyszeli o kobiecie podającej się za Dziewicę Orleańską?... Czy wiedzieli, gdzie się teraz obraca?...
Ale nie dowiedziała się niczego. Ludzie kręcili jedynie głowami i spoglądali na nią z bojaźnią, jakby była niespełna rozumu, niektórzy czynili znak krzyża, wszyscy zaś szybko umykali swoją drogą...
Jeszcze gorzej było w Domrémy, rodzinnym miasteczku Joanny, z którego Dziewica wyruszyła na swą cudowną i tragiczną przygodę. Okryte grubym płaszczem śniegu miasteczko wyglądało jak umarłe. Drzwi domów nie chciano otworzyć ze strachu przed bandami. Jedynie proboszcz zgodził się przyjąć podróżnych i wskazać dom rodziny d’Arc, która zresztą sąsiadowała z jego kościółkiem.
– Lecz nie zastaniecie w nim nikogo – przestrzegł. – Ojciec umarł. Matka i dwaj bracia mieszkają w Orleanie... na wyspie, jak mi się zdaje. Powiada się, że tamtejsi mieszkańcy podarowali im wyspę i że wypłacają im pensję.
– A czy nie słyszałeś, ojcze, żeby Joanna cudownie uratowana ze stosu wróciła w te strony?
Ksiądz szybko się przeżegnał, a w jego spojrzeniu pojawił się strach.