– A czy wiesz, pani, ilu z nich widziało prawdziwą Joannę? – spytał Walter, który wziął na siebie zbieranie informacji. – Tylko jeden: pan Nicole Louve... i to z daleka...
– Zapominasz o braciach...
– Ponieważ uważam, że nie są to prawdziwi bracia, lecz zwykli wspólnicy!
– W każdym razie podobieństwo musi być uderzające, skoro mój mąż, który znał Joannę, walczył u jej boku, również jest przekonany, że to najprawdziwsza Dziewica... choć widział na własne oczy, jak spłonęła na stosie!
– Zdarzają się zadziwiające podobieństwa... a tym bardziej ludzie umierający z chęci uwierzenia w cud! Być może i ty, pani, dałabyś się zwieść, gdybyś ujrzała tę kobietę!
– Z całą pewnością nie! Joannę znałam jeszcze lepiej niż mój mąż! Jestem pewna, że mogłabym zdemaskować awanturnicę! Cała sprawa w tym, żeby ją dopaść... co wydaje się trudniejsze, niż przypuszczałam...
Istotnie, nadzieja na spotkanie „Joanny” w Metz spełzła na niczym. Mieszkańcy miasta okazali się bardzo rozmowni w sprawie cudownego wypadku, lecz nie byli w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywa ich bohaterka. Wiedzieli, że udała się do Arion, do księżnej Luksemburga, gdzie została jak najlepiej przyjęta, i że dwa miesiące później widziano ją w zbroi wśród hałaśliwego zastępu rycerzy.
Wiadomość budziła najwyższe zdumienie: księżna była ciotką Filipa Dobrego, a także kuzynką słynnego generała burgundzkiego, Jana Luksemburskiego, pana de Beaurevoir, który wydał Joannę d’Arc Anglikom, trudno więc było pojąć, czego szukała u księżnej ta, która podawała się za Joannę...
– Ta cała historia nie trzyma się kupy – podsumował Walter.
A jednak w Metz, które sprawiło taki zawód Katarzynie, dowiedziała się dobrej nowiny, pierwszej od długiego czasu: podczas swoich poszukiwań Walter natrafił na ślad Arnolda de Montsalvy w oberży przy kościele Świętego Thiebaulta. Dwa miesiące temu mieszkało tam przez trzy czy cztery dni dwóch ludzi; jednego z nich posługaczka określiła jako „na wpół wiarusa, na wpół służącego”, co odpowiadało dosyć dobrze wyglądowi Cornisse’a. Opis jego pana „bardzo wysokiego, czarnego, władczego i pięknego, pomimo szerokiej szramy na policzku” spowodował szybsze bicie jej serca: bez wątpienia nie mógł to być nikt inny jak Arnold! Otóż ludzie ci pewnego jesiennego poranka ruszyli prawdopodobnie w kierunku Luksemburga...
Nie pozostawało nic innego jak jechać ich tropem. Wkrótce zatem Katarzyna wraz ze swymi towarzyszami podróży opuściła niebieskie wody Mozy, by zagłębić się w gęstych, sosnowych lasach Ardenów pełnych jeleni, dzikich świń, czarownic i wróżek. Nieliczne siedliska ludzkie były tu biedne i wystawione na pastwę lodowatego wiatru, a zalegająca nad krainą cisza zimowa zdawała się tak głęboka, że można było słyszeć umykające zające i wiewiórki, przestraszone głuchym odgłosem końskich kopyt...
21 grudnia, w dniu świętego Tomasza, wędrowcy dotarli do Arion rozłożonego na wzgórzu, nad którym górował potężny zamek książąt luksemburskich o grubych murach i wysokich basztach, strzeżony przez licznych rycerzy. Na szczycie wieży obronnej łopotała flaga książęca, na której czerwony lew luksemburski w koronie sąsiadował z czarnym orłem Cesarstwa.
Po trudach wędrówki błotnistymi lub zaśnieżonymi drogami miasto uprzątnięte na święta Bożego Narodzenia wydało się wędrowcom niezwykle czyste. Wszędzie suszyło się pranie na wietrze, gdyż zwyczaj zakazywał prania pomiędzy Bożym Narodzeniem a Trzema Królami. Można było sobie wyobrazić, jak w domach, z których dolatywały zapachy gorącego chleba i ciast, krzątają się gospodynie, a twarze napotkanych ludzi wyrażały zadowolenie, którego podróżni dawno już nie widzieli. Arion, dobrze chronione za swymi potężnymi murami i strzeżone przez silne oddziały księżnej, sprawiało wrażenie ciepłej wyspy na oceanie lodowym.
Oberże były na podobieństwo miasta. Ta, którą wybrała Katarzyna, niedaleko kościoła Świętego Donata, miała świeżo wymalowane drzwi ukryte w nagich gałęziach dereni. Pokoje były czyste i wygodne, a gościom dostarczono ciepłej wody do mycia się i gorącego kapuśniaku, jak też dobrego mozelskiego wina. Łóżka były wygodne, pościel zaś biała i pachnąca suszonymi ziołami. Od czasu wyruszenia w drogę podróżni po raz pierwszy spali jak zabici.
Następnego dnia przed południem udali się do zamku. Katarzyna po spokojnej nocy czuła się inną kobietą. Włożyła fioletową suknię i płaszcz z szerokimi rękawami podbity futerkiem z łasicy, a na głowę toczek z tegoż futra ozdobiony długim piórem przypiętym złotą broszką z ametystami. Walter i Bérenger wyszczotkowani i wypucowani jak należy jechali za nią. Na widok tak dostojnego towarzystwa żadnemu z łuczników trzymających straż przy barbakanie nie przyszło do głowy, by zabronić wstępu do zamku nieznajomym przybyszom.
Obyczaje w Luksemburgu odznaczały się wielką prostotą i Katarzynie bez trudu udało się uzyskać zgodę na audiencję u księżnej. Po krótkim oczekiwaniu w holu z szerokimi, kamiennymi schodami, służący wielki jak szafa i brodaty jak sam Noe wskazał Katarzynie drogę, nakazując paziowi i giermkowi, by zaczekali. Zaprowadziwszy ją do przedpokoju, przekazał gościa tęgiej kobiecie ubranej jak zakonnica z tą jednak różnicą, że suknię miała w ostro-czerwonym kolorze, a na szyi kilka złotych łańcuchów.
Kobieta zmierzyła Katarzynę od stóp do głów z taką podejrzliwością, że ta powzięła obawę, czy aby za chwilę jej nie przeszuka. Widocznie jednak egzamin wypadł pomyślnie, gdyż uśmiechnęła się uprzejmie i uczyniła znak, by nieznajoma szła za nią. Kobiety ruszyły przez salę udekorowaną sztandarami i wkrótce weszły do kaplicy, gdzie za sprawą żółtych i różowych witraży oraz setki płonących świec panowało przyjemne, złociste światło.
Księżna klęcząca na poduszkach z niebieskiego weluru przed pięknym obrazem Matki Boskiej pędzla Klausa Slutera oczekiwała na gościa oddając się modlitwie.
W wieku czterdziestu sześciu lat Elżbieta z Gorlitz, córka Jana Luksemburskiego, księcia Gorlitz, i wnuczka cesarza Karola IV, nie zachowała śladów dawnej piękności. Przytyła od zbyt obfitego jedzenia i z ledwością mieściła się w sukience z fioletowego aksamitu.
Ta tłusta kobieta była bardzo ważną osobistością, prawie o znaczeniu strategicznym, w tym zakątku Europy. Jej pierwsze małżeństwo z Antonim Brabanckim, bratem księcia Burgundii, Jana bez Trwogi, uczyniło z niej ciotkę Filipa Dobrego. Jednak jej drugie małżeństwo z bratem Izabeli Bawarskiej, dawnym biskupem Liege, Janem bez Litości, uczyniło z niej ciotkę króla Karola VII. Co zaś do jej księstwa, wciśniętego pomiędzy Francję i Burgundię, wiedziała doskonale, że książę Filip się nim interesuje, ten sam Filip, który bez żadnych skrupułów oskubał jej kuzynkę Jacqueline Bawarską, hrabinę Holandii, i doprowadziwszy ją na skraj nędzy stał się przyczyną jej szybkiej śmierci. Elżbieta starała się więc utrzymywać z nim dobre stosunki, chociaż wcale go nie lubiła, gdyż był jedynym wystarczająco silnym człowiekiem mogącym zagrodzić drogę apetytom drugiej gałęzi Luksemburgów, hrabiów Saint-Pol, i ich bratu, groźnemu panu de Beaurevoir, którego nienawidziła z całego serca.
Katarzyna złożyła ukłon, a księżna przeżegnawszy się wstała i spojrzała na nieznajomą bez większego zainteresowania.
– Powiedziano mi, że jesteś hrabiną de Montsalvy – rzekła wreszcie. – Mieliśmy tu kogoś ostatnio o tym nazwisku... Czy jesteście krewnymi?