– Ależ on jest w strasznym stanie! Czy nie macie go czym leczyć?
– Rabusie wszystko zabrali – wyjaśnił brat Ausbert. – Złakomili się nawet na zapas szarpi i maści brata Placyda. Nic nam nie zostało prócz leśnych ziół.
Słysząc to Ermengarda ruszyła hałaśliwie w towarzystwie giermka i pazia Katarzyny do zamku po wszelkie potrzebne rzeczy i lekarstwa. Tymczasem Walter przy pomocy brata Placyda zabrał się do zbadania poszkodowanego.
– Czy będzie żył? – spytała z niepokojem Katarzyna.
– Na razie żyje, a to już wiele. Wydaje się, że oddycha normalnie, lecz nie mogę nic więcej powiedzieć. Wiesz dobrze, pani, że zrobię wszystko – dodał popychając lekko Katarzynę w stronę drzwi – niestety nie posiadam wiedzy medyków arabskich czy żydowskich...
Medyk arabski!... Błądząc po małym wiejskim klasztorze i zdewastowanym ogrodzie, Katarzyna pomyślała o starym przyjacielu Abu-al-Khayrze, medyku z Grenady, którego mądrość i wiedza łączyły się dla ratowania ciał i pocieszania dusz. Dziwne to, bez wątpienia, przywoływać w myślach syna islamu pod sklepieniami chrześcijańskiego klasztoru... Katarzyna jednak nie czuła, iżby popełniała świętokradztwo, gdyż dobrzy ludzie są wszędzie u siebie. Abu umiał znaleźć słowa pociechy, słowa, które przywracają do życia, gesty, które ratują podobnie, a nawet lepiej niż niejeden chrześcijanin...
Poczuła rozdzierającą potrzebę ujrzenia medyka z Grenady, gdyż pomimo obecności przyjaciół nigdy nie czuła się taka samotna, taka oderwana od własnych korzeni. Jeśli Landry umrze, nigdy nie będzie wiedziała, co się stało z Arnoldem, czy żyje, czy też jego wielkie, niezwyciężone ciało zaczęło się już rozkładać zasypane kilkoma łopatami ziemi z Châteauvillain...
Natychmiast jednak odrzuciła tę samolubną myśl, która źle oddawała jej stan ducha. Prawda była taka, że gdyby Landry umarł, odebrałaby to jak jeszcze jedną utratę Arnolda.
Pojawienie się Waltera przerwało ponury bieg jej myśli. Młodzieniec miał posępną minę, co nie uszło jej uwagi.
– No więc?... Co z Landrym?
– Trudno rzec... Zastanawiam się, czy została mu choć jedna nietknięta kość... Te dzikusy nie patyczkowały się z nim...
– Jest przytomny?
– Nie. I dodałbym... że na szczęście. Cierpi mniej... Po co? Po co oni to zrobili? – wybuchnął nagle wyrywając ze złością wąs powoju wijący się po schodach klasztoru. – I dlaczego właśnie teraz? Minął już przecież miesiąc, od kiedy pomógł nam wyrwać się ze szponów Paniczyka!
– Chcesz powiedzieć, że powinien go torturować wcześniej? – przerwała Katarzyna z niedowierzaniem.
– Właśnie... Nie gniewaj się, pani, ale staram się myśleć logicznie. Chcę znaleźć przyczynę inną niż nasza ucieczka. Gdyby Paniczyk chciał ukarać Landry’ego za nasze zniknięcie, uczyniłby to nie zwlekając...
– Szukasz więc przyczyn aktu bezinteresownego bestialstwa? – uniosła się Katarzyna. – Robert de Sarrebruck jest potworem, który zabija dla samego zabijania, który zadaje tortury dla własnej przyjemności...
– ...który do tej pory okazywał jednak pewien szacunek dla Kościoła. Chcę przez to powiedzieć, że unikał zabijania jego przedstawicieli, gdyż oczywiście ten szacunek nie dotyczył dóbr materialnych. Jeśli zaś posunął się do tak barbarzyńskiego czynu wobec sługi bożego, to znaczy, że oszalał... lub że pchnęła go do tego jakaś siła wyższa!
Katarzyna pokręciła głową bez przekonania, lecz Ermengarda, która niebawem wróciła na czele zastępu mulic i wozów wypełnionych po brzegi, tak że wystarczyłoby wszystkiego na zaopatrzenie całego miasteczka, poparła zdanie Waltera: tortura zadana Landry’emu, która miała go wyprawić na tamten świat, była spowodowana ważną przyczyną; ale jaką?...
– Niestety, na to pytanie nieszczęśnik wydaje mi się niezdolny odpowiedzieć – westchnęła na koniec.
Walter, który zdawał się polegać bardziej na własnej intuicji niż na zdobyczach medycyny, ze zdwojoną energią zabrał się do pielęgnowania Landry’ego, wspomagany przez Katarzynę i Bérengera, uczestniczących w ciszy w nierównej walce młodzieńca ze śmiercią. Zmagania trwały do późnych godzin nocnych. Przez cały ten czas mnisi stłoczywszy się w zdewastowanej kaplicy wznosili do niebios gorączkowe modły, przeplatając psalmy pokutne błaganiami o miłosierdzie dla ukochanego współbrata.
Stopniowo jednak nadzieja coraz bardziej słabła. Oddech chorego stał się krótszy, zamieniając się w charczenie. Woskowa skóra twarzy poszarzała i cień śmierci powoli opadł na brata Landry’ego. Pomimo zdwojonych wysiłków młodemu medykowi nie udało się wskrzesić w zmaltretowanym ciele choćby iskierki życia.
Z nadejściem brzasku stało się oczywiste, że odrobina życia kołacząca się w męczenniku uciekała pospiesznie i że nie można było dłużej liczyć na cud. Katarzyna nie opuszczała przyjaciela od wielu godzin. Klęcząc u wezgłowia trzymała jego chropowatą rękę jak rannego ptaka, pochłonięta wspomnieniami z dzieciństwa, które uosabiał umierający, szczęśliwego dzieciństwa spędzonego wśród niekształtnych domów przy Pont-au-Change w Paryżu, w otoczeniu codziennego radosnego rozgardiaszu sklepików złotników, pełnych dźwięcznego stukotu narzędzi obrabiających cenny metal i pokrzykiwań właścicieli kantorów, Lombardczyków czy Normandczyków. Czas wspólnych szalonych gonitw wzdłuż wybrzeża, żeby przyjrzeć się pękatym barkom płynącym w górę lub w dół rzeki. Czas wspólnych kąpieli w rzece, czas łasowania w kuchniach, w których roznosił się zapach konfitur Jacquette Legoix lub pani Pigasse, czas bitew śnieżkami i ślizgania się po skutej lodem Sekwanie, wreszcie czas szalonych eskapad do dziwnych i fascynujących miejsc wielkiego miasta, przyciągających dziecięcą ciekawość, począwszy od pałacu królewskiego czy Notre Dame aż po tajemniczy i niespokojny Dziedziniec Cudów... I Katarzyna poczuła w tej chwili, że wraz z agonią Landry’ego w niej samej umiera tamta mała dziewczynka, gdy bowiem jego zabraknie, nikt więcej nie będzie pamiętać o Pont-au-Change i wspominać razem z nią szczęśliwych chwil dzieciństwa...
– To już koniec... – wyszeptał zachrypłym głosem Walter ciskając z wściekłością miskę z balsamem, którym nie przestawał zwilżać warg chorego.
Piersią Katarzyny wstrząsnął szloch i okrzyk buntu.
– Nie! To niesprawiedliwe!...
Na dźwięk jej głosu ciało Landry’ego zadrżało. Jego powieki, zdawać by się mogło, ciężkie jak granit, drgnęły i uniosły się z wysiłkiem, ukazując matowe źrenice, które obróciwszy się spoczęły na zapłakanej twarzy przyjaciółki. Spieczone wargi uśmiechnęły się.
– On żyje... – wyszeptał Landry jednym tchem, który był ostatnim. Wszystko się skończyło. Paryski urwis, jeździec Wielkiej Stajni Burgundii, mnich Saint-Seine i Châteauvillain oddał Bogu swą dobrą, prostą duszę.
– Landry! – jęknęła przez łzy. – Dlaczego? Mój Boże, dlaczego? Silna dłoń Ermengardy postawiła ją na zesztywniałe nogi i hrabina przytuliła ją do siebie bez ceregieli.
– Dlatego, że nadeszła godzina, Katarzyno!
– Ale on umarł dla mnie... przeze mnie!
– Mylisz się, moja droga! On umarł, bo Bóg tak chciał... a może i on tego chciał! Duszom takim jak jego męczeństwo przynosi zadowolenie. Znałaś go jako dziecko, lecz nie znałaś jako mężczyzny. Nie mogłaś więc nic wiedzieć o jego dążeniu do absolutu. Ale ja go znałam. Od swego Boga zniósłby najcięższe doświadczenia jak błogosławieństwo. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciał oddać życie za swych braci. Został wysłuchany i wiesz równie dobrze jak ja, że umarł szczęśliwy... tak, szczęśliwy, gdyż w ostatnim tchnieniu udało mu się ukoić cierpienie i niepokój istoty, którą kochał. Umarł szczęśliwy, mogąc ci powiedzieć, że twój mąż żyje!... Ale, do diabła! Co ci jest?