– Panie, jeśli chcesz, byśmy nadal pozostali przyjaciółmi, nie wspominaj nigdy więcej o tych portretach. A teraz pozwól, że cię opuszczę. Jutro ruszamy do Brugii. Żegnaj!
Następnego dnia Katarzyna w towarzystwie Waltera i Bérengera przekraczała bramy Lille. Na moście zwodzonym usłyszeli za sobą odgłosy kawalkady i fanfary trąbek, a wkrótce ujrzeli zastęp rycerzy i służących z wielkimi psami. Katarzyna zadrżała. Jeśli bowiem był to książę, to z pewnością będzie starał się ją zatrzymać w Lille, a wtedy księżna nie wypuści jej żywcem.
Nie był to na szczęście książę, lecz konetabl de Richemont i król René udający się na łowy. Konetabl Francji przejeżdżając obok niej uśmiechnął się. Szybko odwróciła głowę i zakryła twarz kapturem. Jeszcze tego brakowało, by spotkawszy ją na burgundzkiej ziemi pomyślał, że przeszła do obozu wroga!
Kiedy ośmieliła się podnieść głowę, kawalkada odjechała na wschód.
Rozdział dziewiąty
PIELGRZYMKA KATARZYNY
Widok Brugii na tle zimowego nieba wyrwał Bérengerowi okrzyk zachwytu i przeciągły gwizd zmarzniętemu Walterowi. Wyłoniwszy się z białej doliny poprzecinanej wstążkami kanałów, królowa Flandrii zbudowana nad wodami Reie podobnie jak jej śródziemnomorska rywalka, Wenecja, na lagunie, wznosiła koronki jasnych budowli, zdających się chować w swych wnętrzach słońce, którego tak często tu brakowało. Książę, dumny ze swego miasta, stopniowo doprowadził do wyparcia strzech i drewna, które zastąpiono kamieniem i różowymi dachówkami strzegącymi ukrytych w nich skarbów od wiecznych pożarów.
Nagle zerwał się wiatr, wzniecając tumany śniegu i piękny obraz zniknął jak bańka mydlana. Podróżni pognali konie w stronę bramy Courtrai, żądni schronienia i ciepłego kąta przy kominku. Wkrótce wszystko, czego pragnęli, ofiarowała im gospoda Pod Koroną Cierniową przy ruchliwej ulicy Wełnianej. W Katarzynie odżyły wspomnienia. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło: jak dawniej lśniąca czystością, w kuchni te same połyskliwe miedziane i cynowe naczynia i te same smakowite zapachy dochodzące z pękatych kociołków. Tylko brzuch imć Cornelisa bardziej się zaokrąglił, lecz na jego twarzy malowało się jakieś zmartwienie.
Frasunek widoczny był zresztą na wszystkich napotkanych twarzach i czuło się, że atmosfera w mieście nie jest taka jak dawniej. Przysłowiowa flamandzka wesołość i rozgardiasz rozbrzmiewający w Brugii przez okrągły rok ustąpiły miejsca szeptom i ściszonym głosom. Jeśli nawet nosy biesiadników kiwających się nad kuflami piwa były jak zwykle czerwone, to jednak ich oczy spoglądały trwożnie i podejrzliwie. Wydawało się, że miasto wstrzymało oddech, jakby na coś czekało...
Katarzyna za radą Van Eycka podała się za niejaką panią Berneberghe d’Armentieres, przybyłą do Brugii z pielgrzymką do kościoła Świętej Krwi w celu uleczenia choroby. Następnego dnia do gospody przybył Van Eyck i zapowiedział, że wieczorem przyjdzie po nią, by zaprowadzić ją do Florentynki.
Pod wieczór, kiedy się zjawił, owinęła się grubym płaszczem, wzięła modlitewnik i ruszyła za nim zasłoniwszy twarz woalką, jak przystało bogobojnej osobie.
– Dokąd zmierzamy? – spytała, gdy oddalili się od oberży.
– Najpierw udamy się do kaplicy. Musimy zachować pozory. Nie wolno nam dopuścić, by ktoś domyślił się prawdziwego powodu twego tu przybycia, a poza tym zwolennicy księcia Filipa nie są tu mile widziani. Z byle powodu można się narazić.
– Dlaczego więc ty, panie, nie przeniesiesz się choćby do Lille?
– Wybrałem Brugię i tu pragnę pozostać. Tutaj wszystko jest inne: inne niebo, inne światło, inne kolory. Wszystko to, czego nie znajdziesz gdzie indziej i bez czego nie mógłbym się obyć. Dlatego stosuję środki ostrożności, które mogą wydać ci się dziwne.
– A ja myślałam, że chodzi głównie o twoją małżonkę?
– Owszem, jeszcze moja połowica... Bóg mi świadkiem, jak bardzo żałuję, żem się ożenił... Lecz nawet gdybym odzyskał wolność, nie mógłbym opuścić Brugii. A oto i jesteśmy na miejscu. Kiedy zapadnie noc, wyjdziemy z kaplicy, by udać się na nasze spotkanie.
W miarę jak nieubłaganie zbliżała się groźna chwila – przerwanie ciąży zawsze było związane z wielkim niebezpieczeństwem – Katarzyna czuła coraz większy strach. Za godzinę, może dwie, jeśli Florentynka nie okaże się taka zręczna, jak o niej mówiono, może przyjdzie już umierać...
Uklęknąwszy przed Najświętszym Sakramentem błyszczącym w konstelacji złota i diamentów, błagała Boga o przebaczenie za świętokradztwo i ochronę boską w tym, co ją miało spotkać...
Ze ściśniętym sercem opuszczała sanktuarium i podążając śladem Van Eycka doszła do pobliskiego kanału, gdzie czekał na nich umówiony człowiek w barce.
– Zawieź nas tam, gdzie wiesz! – rzucił malarz i łódź odbiła od brzegu, ślizgając się bezszelestnie po gładkiej tafli wody. Noc była ciemna, lecz zapalone na małych mostkach i na rogach domów latarnie wystarczająco oświetlały drogę. Wkrótce przewoźnik dobił do brzegu i dwa cienie ruszyły drogą Pieprzową do celu wyprawy.
– Jesteśmy na miejscu! – rzekł malarz zatrzymawszy się przed niskimi, rzeźbionymi drzwiami ukrytymi między zapleczem składu towarów a ogrodowym murem.
Zastukał trzy razy małym miedzianym młoteczkiem i prawie natychmiast drzwi uchyliły się, ukazując ciemny korytarz, gdzie w głębi błyszczało łagodne światło.
– Wejdź, panie, i ty, szlachetna pani – rzekł słoneczny głos z południowym akcentem. Przychodzicie w porę.
Głos należał do około czterdziestoletniej małej kobiety o śniadej cerze i czarnych oczach. Biały wykrochmalony fartuszek przykrywał czerwoną wełnianą sukienkę. Ona sama zdawała się uosobieniem łagodności. Katarzyna, która obawiała się, by Florentynka nie była kimś w rodzaju czarownicy Ratapenady, poczuła, że jej strach ustępuje. Pokój, do którego ich wprowadzono, był równie schludny jak gospodyni. Błyszczał czarno-białą posadzką, świeżo wypastowanymi meblami i miedzianymi naczyniami stojącymi na kominku. Całe wnętrze było przykładem flamandzkiej prostoty i czystości.
– Carlotto, oto dama, o której ci wspominałem – zaczął Van Eyck. – Potrzebuje twojej pomocy!
– Mam nadzieję, że będę w stanie jej udzielić. Połóż się, pani, na tym stole – odparła wskazując na wielki, dębowy mebel stojący nie opodal kominka. – A ty, panie, wyjdź stąd i czekaj w pokoju obok.
Badanie trwało krótko i było całkowicie bezbolesne. Palce Florentynki były zwinne i delikatne. Po skończonych oględzinach znachorka umyła sobie dokładnie ręce ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny, która nigdy jeszcze nie widziała, by ktoś postępował w ten sposób po dotknięciu ludzkiego ciała, poza jej starym przyjacielem, medykiem z Kordoby, Abu-el-Khayrem, i Sarą. Był to dodatkowy plus na rzecz poddanej mistrza Arnolfini.
– A więc? – spytała po chwili ciszy ciągnącej się w nieskończoność.
– Nie ma wątpliwości. Przebywasz w stanie odmiennym od dwóch miesięcy.
– Czy możesz na to coś zaradzić, Carlotto?
– Zawsze można zaradzić, pod warunkiem że wie się jak. Jednak zabieg taki jest niebezpieczny, a ja nie lubię niebezpieczeństw, gdyż zbyt kocham życie. Nie można tego zrobić w pięć minut i byle jak. Musisz, pani, pozostać w mieście przez jakiś czas. Lepiej, byś opuściła oberżę i zatrzymała się w moim domu.
– Z chęcią, lecz... jest ze mną giermek i paź...
– W moim małym domu jest więcej miejsca, niż przypuszczasz – odparła Carlotta z miłym uśmiechem. – Jutro możecie wszyscy troje wprowadzić się do mnie. Zresztą przygotowałam się na to. Chyba że wolisz przyjąć gościnę w domu pana Van Eycka, jeśli masz taką możliwość, w co, prawdę mówiąc, śmiem wątpić.