Katarzyna z okrzykiem przerażenia wyrwała się z objęć hrabiny. Jej oczy wyrażały przerażenie.
– Arnold żyje? Gdzie? Czy nadal trzyma z tym potworem Paniczykiem? Och! Ermengardo, powiedz, że nie jest z nim i że nie brał udziału w tym okropnym czynie! Myśl, że mógłby być jednym z katów biednego Landry’ego, jest nie do zniesienia!
– Nie sądź tak, pani! – przerwał żywo Bérenger. – Znasz pana Arnolda najlepiej. Jest gwałtowny i surowy, ale boi się Boga i zawsze był prawdziwym rycerzem. Myśl tylko, że żyje i nie szukaj powodu, by go nienawidzić!
Katarzyna przez łzy uśmiechnęła się do pazia broniącego tak zajadle swego pana i zamilkła. Za nic w świecie nie chciałaby obalić wiary chłopca, wyjawiając przed nim swe wątpliwości, a zwłaszcza to, że wcale nie była pewna, czy dobrze zna swego męża. I podczas gdy w świeżości szarzejącego dnia zmierzała w stronę zamku Châteauvillain przez bór, w którym rozbrzmiewał trel skowronka zwycięski jak Zmartwychwstanie, odpowiadając łagodnemu i smutnemu dźwiękowi dzwonu małego klasztoru, nie wiedziała już sama, czy było w niej więcej radości czy obaw, nadziei czy niepokoju... Jednego była pewna: powinna dziękować Bogu za dar losu: Arnold żył!
Tym razem mały zastęp nie musiał zejść do rzeki, by wrócić do zamku.
Pożar dogasał. Miasteczko zamieniło się w kupę poczerniałych zgliszczy, wśród których uwijali się przy porządkowaniu żołnierze Ermengardy.
Pan de Vandenesse wrócił z wyprawy w podłym humorze i słychać było, jak się kłóci z seneszalem de Châteauvillain, który miał bronić zamku pod nieobecność hrabiny. Vandenesse ryczał chcąc zgnieść przeciwnika wściekłą pogardą, podczas gdy seneszal, starszy już człowiek, odpowiadał z lodowatą uprzejmością połączoną z niewzruszonym uporem.
– W tym zamku jedynie pani Ermengarda ma prawo do wyrokowania o życiu i śmierci; nie tkniemy tego człowieka, dopóki ona nie powróci!
Przedmiot dysputy leżał na schodach pomiędzy dwoma adwersarzami. Był nim człowiek tak omotany łańcuchami, że zatracił ludzkie kształty. Na jego skórzanej opończy lśniły strugi krwi.
– Już idę! – huknęła hrabina spinając konia. – Co tu się wyrabia? Dlaczego postponujesz mojego seneszala, baronie?
– Wzięliśmy jeńca, pani, a seneszal nie pozwala go wybadać!
Po czym pan de Vandenesse opowiedział o swojej przygodzie. Ślady zostawione przez hordę Paniczyka były zbyt świeże i głębokie, by je przeoczyć...
aż wreszcie zrozumiano, że to pułapka...
– Paniczyk myślał, że łatwo pokona nasz niewielki oddział, ale się pomylił! – wrzasnął baron. Straciliśmy tylko jednego człowieka, a uciekając udało się nam wziąć jeńca!
– Jednym słowem, wszyscy pouciekali! – stwierdziła zimno Katarzyna. – A przecież obiecałeś mi głowę Paniczyka!
Mówiąc zbliżyła się do pojmanego i nagle na jego widok wydała okrzyk i upadła na kolana tuż przy nim, ujmując rozczochraną głowę w swe ręce... Znała tego człowieka! Był to Owerniak zwany Kulawcem, jeden z ludzi jej męża, ten sam, który pomagał Walterowi leczyć Arnolda...
– Ależ, Katarzyno, co ty wyrabiasz! – ryknęła Ermengarda. Katarzyna nie odpowiedziała, lecz spojrzała gniewnie na barona.
– Znam tego człowieka i ja sama go wypytam! Rozwiązać go! – rozkazała. – Nie myślisz chyba, pani – zaprotestował Vandenesse marszcząc brew.
– A czy nie widzisz, że ten człowiek jest umierający? Jakie informacje chcesz wyciągnąć z trupa?
Tymczasem Walter, nie zważając na barona, uwolnił z pęt jeńca, który nieruchomo legł na schodach.
– A może jeszcze każesz zanieść go do łóżka, pani? – zagrzmiał Vandenesse.
– Właśnie tak! Proszę cię, Ermengardo, każ dwóm żołnierzom, by przenieśli tego człowieka do zamku. Walter się nim zajmie. Mam nadzieję, że zdołam wyciągnąć z niego coś...
Hrabina de Châteauvillain zbyt dobrze znała przyjaciółkę, by z nią dyskutować, kiedy widziała w jej oczach ten szczególny płomień. Z jakiegoś powodu Katarzyna postanowiła za wszelką cenę uratować rannego rzeźnika, toteż chwilę później Kulawiec niesiony przez dwóch ludzi zniknął wraz z Walterem w jednym z pokojów fortecy, na której on i jemu podobni wyłamali sobie wiele zębów.
Kiedy po godzinie dobiegła końca msza za spokój duszy Landry’ego, Katarzyna śpiesznie udała się do pojmanego Kulawca. Na progu jego pokoju stał Walter, który powitał ją uśmiechem.
– Jesteś proszona, pani!
– Ja?
– Tak! Jeniec był co prawda mocno poturbowany, ale nie aż tak, by nie usłyszeć, jak wstawiłaś się za nim. Dobrze wie, że zawdzięcza ci życie.
– Do czasu... aż się go powiesi! – wtrącił gniewnie Vandenesse, który zbliżył się bezszelestnie do rozmawiających. – Ja też do niego zajrzę!
Szare oczy giermka zwęziły się ze złości.
– Tylko pani Katarzyna! – powiedział oschle. – Ranny chce z nią rozmawiać, lecz tobie, panie, nie powie nic. Zresztą jest za słaby, by przyjmować zbyt wielu gości.
Baron wymamrotał coś pod nosem o tym, jak urządziłby rannych zbójców i ich opiekunów, jednakże odwrócił się i splótłszy dłonie na plecach podszedł do Ermengardy.
Leżący na stercie poduszek Kulawiec, z rozległą raną na piersi, osłonięty zielonymi zasłonami, które podkreślały jeszcze jego trupią bladość, wyglądał, jakby był dwa kroki od śmierci. Pokój wypełniał jego świszczący oddech. Na widok Katarzyny bezbarwne oczy rozbójnika pojaśniały żywszym blaskiem.
– Prosiłem, byś tu przyszła, szlachetna pani... żebym mógł ci podziękować... i żeby się dowiedzieć jednej rzeczy: dlaczego uratowałaś mi życie?
– O, to zbyt wiele powiedziane. Jeśli nawet Walterowi uda się ciebie wyleczyć, masz wielkie szanse, by ponownie dostać się w ręce kogoś, kto marzy, by cię powiesić!
Kulawiec wzruszył potężnymi ramionami, na których kępy włosów tworzyły fantazyjne archipelagi.
– Jeśli go to ucieszy, nie widzę przeszkód. Pod warunkiem wszakże, że da mi dość czasu, bym pogodził się z Bogiem. Potem może ze mną zrobić, co zechce ten, wasz baron! Jestem już zmęczony życiem. Lecz ty, pani, pytaj, o co chcesz. Vandenesse mógłby obdzierać mnie ze skóry cal po calu, a nie usłyszałby nic oprócz jęków. Ty, pani, to co innego...
– A więc, powiedz mi, co się stało z moim mężem, Arnoldem... Gdzie przebywa w tej chwili? Czy jest z Paniczykiem? Czy jest jego więźniem?
– Więźniem? Dlaczego? Nie było powodu... Nie, mija trzeci dzień, jak odjechał. Zabrał ze sobą Cornisse’a – dodał z goryczą zdradzającą ponurą zazdrość – lecz to prawda, że Cornisse najwięcej się nim opiekował... razem z mnichem, rozumie się! A nie było to łatwe. Na początku myśleliśmy, że kapitan nie przetrzyma. I nagle poprawiło mu się i potem zaczął szybko przychodzić do siebie.
Z piersi Katarzyny dobyło się westchnienie ulgi. Trzy dni temu!... A więc Arnolda nie było tu, kiedy Paniczyk torturował Landry’ego! Z całego serca dziękowała Bogu za to, że przynajmniej tego jej oszczędził...
– Dlaczego odjechał? I gdzie?
– Na Boga, tego nie wiem! Wzięło go nagle! Pewnego wieczoru pokłócił się z Paniczykiem. Krzyczał tak głośno, że można go było słyszeć na cztery mile. Powiadał, że dosyć ma sterczenia u podnóży zamku nie do zdobycia i że gdzie indziej ma coś lepszego do roboty.