Выбрать главу

– Przestań, przyjacielu! To nam nie pomoże! Chyba nie sądzisz, że ci panowie przybyli do nas sami?

– W istocie – podjął Metteneye. – Pod oberżą czeka cała kompania straży miejskiej gotowa do ataku.

– Ataku na jedną kobietę i dwóch chłopców! – rzuciła pogardliwie Katarzyna. – Moje gratulacje! Oto przykład prawdziwego bohaterstwa! Więc jestem waszym więźniem? A do jakiego lochu mnie wtrącisz?

– Nie do lochu, lecz do twego własnego domu, który z rozkazu księcia jest utrzymywany w doskonałym stanie.

Katarzyna zarzuciła płaszcz na ramiona. Nie czuła się już skora do buntu, gdyż w tym, co się stało, widziała znak przeznaczenia, rękę Boga obrażonego jej fałszywą pielgrzymką. Była przekonana, że jej los jest przesądzony, gdyż książę nie ugnie się przed żądaniami mieszczan, by ratować jej życie.

Zanim przekroczyła próg oberży, zatrzymała się przed burmistrzem.

– Jeszcze jedno. Według wszelkiego prawdopodobieństwa umrę tutaj, lecz to nie ma znaczenia. Pragnę, by po mojej śmierci nie uczyniono żadnej krzywdy moim młodym sługom i by pozwolono im odjechać spokojnie do Owernii. Czy możesz mi dać słowo?

Zimne oczy Van de Walle’a spoczęły na pięknej twarzy zwróconej w jego stronę, a w jego spojrzeniu zadrgało coś na kształt wzruszenia.

– Na mój honor, masz moje słowo! Lecz ośmielam się wyrazić nadzieję, że i ty, pani, będziesz mogła powrócić do swych dóbr... i że tego dnia urządzimy wielkie święto!

Katarzyna wzruszyła ramionami.

– Wierzysz, panie, w cuda? Bo ja coraz mniej...

Rozdział dziesiąty

ZAKŁADNIK Z BRUGII

Nadeszła wiosna, a wraz z nią ruszyły wiosenne ulewy, rozmiękczając ziemię i wypełniając po brzegi kanały. W niedzielę wielkanocną, która wypadła tego roku 31 marca, lało jak z cebra, tak że woda zalała nie tylko piwnice, ale i niżej położone pomieszczenia domowe, a brugijczycy zmuszeni w świąteczny dzień do ratowania dobytku pomyśleli, że Pan Bóg odwrócił się od nich...

Dla Katarzyny był to kolejny bezbarwny dzień... Jedyne pocieszenie stanowiła myśl, że jej strażnicy sterczący na parterze w dzień i w nocy tkwili tam po kolana w wodzie.

A jednak kiedy Van de Walie przyprowadził ją do tego domu, który ongiś był jej własnością, odczuła radość jak wędrowiec powracający do miejsca, w którym przed laty przeżył wiele błogich dni. Pałacyk, którego wysmukłe okna odbijały się ciepłymi tonami witraży w spokojnej tafli kanału, był pieczołowicie utrzymany; wnętrza pachnące świeżą pastą do podłóg i leśną wonią płonących polan w kominkach wyglądały tak, jak je zostawiła. Nie zmieniła się różowosrebrna komnata, tak wiernie skopiowana przez jej książęcego kochanka, ani wierzby płożące swe długie witki nad zieloną wodą. Nie było jednak żadnego z jej dawnych sług, a zwłaszcza Sary, która wówczas panowała niepodzielnie w całym domostwie. Bez niej pałacyk jak gdyby stracił duszę.

Dano jej oczywiście innych służących, lecz ci snuli się w milczeniu, śledząc pilnie cennego zakładnika. Co dwa tygodnie składał jej ceremonialną wizytę Van de Walie, dowiadując się o zdrowie i potrzeby, lecz nigdy nie odpowiadał na jej pytania dotyczące układów z księciem...

Coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że sprawy nie toczą się po jego myśli, gdyż przy każdej wizycie miał bardziej posępną minę i niespokojne spojrzenie...

Jej ciąża stawała się coraz bardziej uciążliwa i powodowała nudności, których nigdy wcześniej nie znała. Życie w zamknięciu nie było wiele warte. Straciła apetyt, schudła i co rano wstawała z podkrążonymi oczami... Pewnego dnia, kiedy pojawił się Van de Walie, Walter nie wytrzymał i skoczył mu do gardła, zaledwie ten przekroczył próg komnaty.

– Jeśli przysiągłeś jej śmierć, to na co czekasz, panie? Widzisz sam, że twój cenny zakładnik z dnia na dzień gaśnie w oczach i wkrótce wymknie ci się z rąk, by udać się do Boga! A co wtedy powiesz księciu Filipowi?

– Czy mogę się z nią zobaczyć?

– Z pewnością nie! Od wczoraj nie opuszcza łoża. A musisz wiedzieć, że nie wzięła nic do ust od dwóch dni, poza odrobiną mleka.

Na kościstej twarzy urzędnika pojawił się wyraz niezadowolenia.

– Dlaczego nie doniesiono mi, że hrabina jest cierpiąca? Przysłałbym natychmiast medyka...

– Hrabinie nie medyk potrzebny, lecz ruch i świeże powietrze! To nie choroba ją zabija, lecz wasze pozłacane więzienie! Jednego jestem pewien: jest taka słaba, że rozwiązanie ją zabije, jeśli nie wyzionie ducha wcześniej!

Burmistrz stracił nagle swój sztywny wygląd i zgarbiwszy się podszedł do kominka z zatroskaną miną.

– Uczciwie mówiąc, myślałem, że zatrzymując tu hrabinę, działam dla dobra mego miasta, dla jego bogactwa i przywilejów. Teraz zastanawiam się, czy słusznie postąpiłem... sam już nie wiem...

Walter napełnił dwa puchary winem i jeden z nich podał burmistrzowi.

– Usiądź, panie... i wypij. Dobrze ci zrobi.

Van de Walie uśmiechnął się nieznacznie i przyjąwszy wino opadł na miękkie poduszki. Ten człowiek, który jeszcze przed chwilą wydawał się niewzruszony i twardy jak skała, teraz przypominał raczej osaczoną zwierzynę.

– Czy sprawy z księciem mają się aż tak źle? – spytał Walter po chwili milczenia.

– Gorzej, niż przypuszczasz! Kiedy z końcem stycznia pojechali do niego wysłańcy, by podjąć rozmowy i donieść mu, że pani Katarzyna jest w naszym mieście, nawet nie raczył ich przyjąć. A 11 lutego oznajmił z wyższością, że Franc stanie się w przyszłości czwartym członkiem kraju, wraz z Gandawą, Ypres i Brugią. To oznacza wolność dla Franc... i ciężki cios dla naszej gospodarki. Żyjemy w ciężkich czasach, młody człowieku. Zaklinam cię, uczyń wszystko, by zachować swoją panią przy życiu. Jutro przyślę tu moją małżonkę, Gertrudę. Może zdoła przekonać hrabinę, by wzięła coś do ust... I proś ją, żeby mi wybaczyła!

– A czy nie lepiej, byś ją stąd wypuścił?...

– Wierz mi, że gdyby ucieczka była możliwa, już dawno byłoby po wszystkim. Lecz...

– Lecz to oznaczałoby wyrok śmierci dla ciebie, czy tak? Burmistrz spuścił głowę.

– ...i dla mojej rodziny, dla moich dzieci.

Jakby na potwierdzenie jego ponurych obaw z ulicy dobiegły okrzyki „Śmierć zdrajcom!” nie zwiastujące niczego dobrego... Van de Walie wstał pośpiesznie.

– Co znowu odkryli? Muszę się dowiedzieć.

Po czym wyszedł pozostawiając Waltera z niedobrymi nowinami.

Tej nocy młody człowiek nie zmrużył oka. Zamknąwszy się w swoim pokoju z Bérengerem rozprawiali, w jaki sposób doprowadzić do rozwiązania problemu zgoła nie do rozwiązania: w jaki sposób zorganizować ucieczkę Katarzyny i sprowadzić ją do słodkiej Francji, która wydawała im się prawdziwym rajem utraconym pomimo nękających ją cały czas wiolencji.

Następnego dnia rano strażnik wszedł na górę prowadząc wysokiego mnicha w czarnym habicie ze spuszczonym na twarz kapturem ukazującym zaledwie kawałek rudej brody.

– Czego chcecie? Kogo nam znowu przyprowadziłeś? – rzucił niecierpliwie Walter.

– Świętego mnicha, brata Jana z Kolonii, gdzie modlił się przed relikwiami Trzech Króli. Powróciwszy do swego klasztoru dowiedział się, że pani de Brazey jest w naszym dobrym mieście. Powiada, że ongiś był jej spowiednikiem i że...

– Pani Katarzyna nie chce widzieć nikogo! Wczoraj wysłuchała mszy.

– Ale doniesiono mi, że się nie spowiadała i dawno nie przyjmowała komunii – przerwał mnich z flamandzkim akcentem. – A ongiś pani ta pilnie spełniała swoje obowiązki religijne. Dlatego pomyślałem, że chętnie wróci do dawnych przyzwyczajeń – dodał i nie czekając na pozwolenie wkroczył do pokoju Katarzyny.