– Idź z Bogiem, moja córko – szepnęła całując ją i szybko zniknęła za bramą, nie dając jej czasu na wypowiedzenie choćby jednego słowa pożegnania. Lecz już trzy cienie rzuciły się w jej stronę i trzy pary męskich ramion uniosły ją do barki z radością.
– Nie kłamiąc – westchnął Walter – ten miesiąc spędzony bez ciebie, pani, był najdłuższy w całym moim życiu...
Dzień Zielonych Świątek wstał wietrzny i niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Na ulicach zgromadził się nieprzebrany tłum i czterej fałszywi mnisi z łatwością wmieszali się w ciżbę. Koło trzeciej doniesiono, że książę już zbliża się do miasta. Był to sygnał dla notabli, by ruszyli na jego powitanie. Katarzyna zauważyła Van de Walle’a, i żołnierzy w zbroi. Mnisi ruszyli za orszakiem, a po jakimś czasie można było dostrzec chorągwie Burgundii i pierwszych rycerzy z ochrony osobistej księcia. Na czele jechał sam Filip uzbrojony po uszy na koniu odzianym w zbroję. Kiedy książę przejechał linię swych straży, zatrzymał się i podparłszy się pod bok czekał, aż pochód brugijczyków dotrze do niego.
Van de Walie i jego ludzie zbliżali się do księcia, kiedy spośród tłumu zgromadzonego na murach dobiegł krzyk:
– Pikardyjczycy! Zdrada!
Krzyk usłyszał Van de Walie i gestem chciał uspokoić współobywateli, lecz istotnie, z lewa i prawa nadciągało krokiem bojowym zbrojne rycerstwo i pikardyjscy łucznicy podobni do żelaznej zapory.
Rozległy się okrzyki:
– Zamknijcie bramy! Nie pozwólmy im wejść!
Ludzie rzucili się do kołowrotu służącego do spuszczania żelaznej kraty, inni próbowali podnieść olbrzymi most zwodzony, lecz było już za późno. Pikardyjczycy wtargnęli do środka i siłą torowali sobie drogę wśród ciżby ludzkiej. Gdy pojawili się pod bramą, ci, którzy tam się znajdowali, pouciekali w popłochu przed siekącym deszczem ich strzał, wielu jednak padło trupem. Katarzyna ujrzała z przerażeniem jakąś kobietę stratowaną przez konia, który spokojnie przeszedł po jej ciele kierowany ręką bezlitosnego rycerza.
Książę zbliżał się w otoczeniu notabli zaklinających go, by powstrzymał swych żołnierzy i dochował obietnic. Można było jednak słyszeć, jak książę krzyczy:
– Nie odstąpię od mego rycerstwa. Wasze miasto jest zdradzieckie i nie mam już do was zaufania!
Potem, kiedy odgłos kopyt jego konia zabrzmiał na deskach mostu zwodzonego, Katarzyna zobaczyła, jak wyciąga wielką szpadę i wskazując mury, na których niczym wyzwanie łopotały chorągwie z herbami korporacji, rzuca:
– Oto Holandia, którą muszę sobie podporządkować! Odpowiedziały mu aklamacje rycerstwa i pikardyjskich łuczników.
Gdy wjeżdżał pod sklepienie, pojawiła się przed nim procesja księży z katedry Saint-Sauveur. Dwa rzędy diakonów w białych habitach otaczały biskupa niosącego kapiący od drogocennych kamieni Święty Sakrament. Biskup pozdrowił księcia i wzniósł do góry swą świętość, zmuszając Filipa do zejścia z konia i uklęknięcia przed Bogiem.
– Nie atakuj tego dobrego miasta, najjaśniejszy panie – prosił biskup. – Jest nieszczęśliwe i cierpi z powodu twego gniewu! Obiecałeś...
– Niczego nie obiecywałem! – krzyknął Filip gniewnie. – Miałem zamiar przejść przez to przeklęte, zbuntowane miasto, a jeśli część mego rycerstwa podąża przede mną, to nie znaczy wcale, że napuściłem nań całą moją armię! Nie wyobrażasz sobie chyba, że miałbym przechadzać się sam po waszych niebezpiecznych ulicach, zdany na łaskę skrytobójczego sztyletu? Tak więc, panie biskupie, wracaj do swej katedry i pozostaw mnie mojej książęcej funkcji!
Książę otoczony rycerzami czekał, aż procesja pójdzie swoją drogą. Wtedy Saint-Remy chwycił mocno rękę Katarzyny.
– Nadeszła odpowiednia chwila! Ruszajmy!
Ciągnąc za sobą młodą kobietę, której ani na krok nie odstępowali młodziankowie, rzucił się do przodu i stanąwszy naprzeciw księcia zerwał swoją sztuczną brodę, czarny kapiszon i pokłonił się władcy.
– Panie, przyszedłem zdać sprawę z mojej misji z tym większym radością, że udało mi się szczęśliwie doprowadzić ją do końca! – Jednocześnie odrzucił do tyłu kapiszon Katarzyny, która również zgięła się w ukłonie. – Popatrz sam, panie!
Ponura twarz Filipa Burgundzkiego pojaśniała.
– Nareszcie cię widzę, sire Złote Runo! Doprawdy, zaczynałem obawiać się, że straciłem mego mistrza fechtunku! I pani też tutaj?... Co za radość widzieć cię znowu i w dobrym zdrowiu...
Schylił się, by pomóc wstać Katarzynie, piorunując ją spojrzeniem.
– Będziesz musiała wyjaśnić mi wiele spraw, moja droga, jak tylko skończymy z tymi ludźmi...
Katarzyna, przypomniawszy sobie o przyrzeczeniu danym pani Beatrycze, złączyła dłonie w błagalnym geście.
– Panie, okaż łaskę Brugii! Wystarczy tak niewiele, by to miasto stało się na powrót najwierniejszym z twoich miast i...
Książę przerwał jednak z niecierpliwością.
– Ani słowa więcej o tym! Jeśli tu jestem, to po części, by cię, pani, uratować, a nie byłbym do tego zmuszony, gdybyś sama nie wlazła w to gniazdo os! W tej sytuacji zostań tutaj i wraz z Saint-Remy i twoimi ludźmi czekaj na mnie. Zawiadomię cię, kiedy miasto będzie moje!
Fechtmistrz bez słowa pociągnął przyjaciółkę w stronę strażników bramy, lecz ona stawiła opór, chcąc widzieć, co będzie działo się dalej. Tymczasem książę zbliżał się wraz ze swymi ludźmi i notablami nie przestającymi wznosić błagalne okrzyki. Książę jednak nie odpowiadał i szedł do przodu z zimnym grymasem na ustach.
– Nie podoba mi się to! – wymamrotał Saint-Remy. – Jest zbyt pewny siebie, a nie ma przy sobie dość ludzi. Czternaście czy piętnaście setek Pikardyjczyków nie wystarczy, by zdobyć stutysięczne miasto! Mam nadzieję, że reszta armii jest tuż tuż!
W istocie, na drodze poruszały się nowe zastępy błyszczące stalą i wielokolorowymi chorągwiami. Lecz nagle przebrani mnisi stracili wszystko z pola widzenia. Otóż z murów runęła ludzka fala z okrzykami zemsty i zanim łucznicy zorientowali się, co się święci, dwadzieścia silnych ramion zaprzęgło się do kołowrotu wielkiej kraty, która runęła w dół z apokaliptycznym skrzypieniem.
– O słodki Jezusie – szepnęła Katarzyna. – Książę został odcięty od swojego wojska!
– Musimy go zawiadomić! – rzucił Walter. – Ty idź, panie Złote Runo.
Ciebie posłucha! Ja z Bérengerem będę czuwać nad panią Katarzyną!
Równocześnie ze wszystkich stron natarły kobiety, mężczyźni i dzieci z kijami, siekierami i nożami. Widząc to Filip rzucił rozkaz swym łucznikom, by zaczęli strzelać. Sam wyciągnął szpadę i rozpłatał mężczyznę, który rzucił się do szyi jego konia. Towarzysząca mu grupa panów i rycerzy cofała się w stronę bramy, nie przestając rozdawać ciosy, lecz ich ciężkie zbroje były raczej przeszkodą w tej sytuacji. Powstało okropne zamieszanie. Nagle jakiś człowiek rzucił się pomiędzy księcia i rozwścieczony tłum.
– Ludzie! Błagam was! Zastanówcie się, co robicie! Toż to wasz władca i nie macie prawa go tknąć! Bóg was ukarze, a zemsta Burgundii dotknie śmiertelnie nasze miasto i zniszczy je na zawsze!
Był to sam Van de Walie. Burmistrz w potarganym odzieniu, na które spływała krew z rozpłatanego ramienia, próbował zapobiec najgorszemu: zabiciu księcia Filipa. Nikt jednak nie chciał go słuchać.
Tymczasem Saint-Remy i Walter opanowali sytuację przy kracie i zamierzali ją podnieść, lecz okazało się to niemożliwe.
– Założyli łańcuch! – krzyknął Walter. – Trzeba roztrzaskać kłódkę. Walił w nią młotkiem z całych sił, że aż poszły skry, lecz kłódka nie puszczała.