– Wiesz, gdzie oni są?
Gauberta okazywała coraz większe zadowolenie.
– Nikt z nas tego nie wie... i tak jest najlepiej! Wiemy tylko, że pan Arnold kazał przeczesać całą okolicę i nic... ani widu, ani słychu! Myślę, że można zaufać Sarze i Jossemu i że sprawili się jak najlepiej! Teraz wiesz już wszystko, pani, albo prawie wszystko...
Katarzyna odetchnęła z ulgą. Wreszcie dobra nowina! Wszyscy, których kochała najbardziej, byli poza zasięgiem szponów Arnolda; ten przemienił się chyba za sprawą diabła we wroga własnej rodziny.
– Jeszcze jedno pytanie, moja dobra Gauberto. Rzekłaś przed chwilą, że mój... że pan Arnold ruszył, by mnie schwytać i smakować na mnie swą zemstę... Dlaczego więc już mnie nie szuka?...
– Szukał cię, lecz niedługo. Niedojda powiedział, że uciekłaś co koń wyskoczy w kierunku Carlat. Pan Arnold pewnie się domyślił, że udałaś się do księżnej Eleonory szukać schronienia. Wolał tedy zawrócić, nie chcąc rozmowy z księżną. Ludzie się od niego odwrócili, od kiedy przywlókł tutaj tę wywlokę... a kiedy wieść się rozejdzie po okolicy, że wróciłaś, może mieć poważne kłopoty...
– Nie przyjechałam tu, Gauberto, by wszczynać rewolucję. Przybyłam, by odebrać należne mi miejsce i odbiorę je, wierzaj mi!
– A my ci pomożemy, pani! Jak ludzie się zwiedzą, że tu jesteś, odrodzi się ich odwaga! Lecz na razie gdzie się schronisz?
– U nas! – odparł za swą panią Bérenger. – W Roquemaurel! A ja sam wygarnę moim braciom, że pozwolili panu Arnoldowi zachować się w taki sposób!
Gauberta z niejakim wysiłkiem ruszyła swoje sto osiemdziesiąt funtów wagi z pachnącego siana, poprawiła na sobie giezło i odczepiła zza pasa pękaty worek.
– Pomyślałam, że będziecie głodni, i przyniosłam wam trochę koziego sera i chleba, a teraz na mnie już czas... muszę wracać.
Katarzyna ucałowała dzielną kobietę w oba tłuste policzki.
– Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Gauberto, lecz tego, coś tym razem dla mnie uczyniła, wierzaj mi, nigdy ci nie zapomnę! Powiedz tam wszystkim, że nigdy o nich nie zapomniałam i że... nigdy nie zawiodłam ich zaufania ani ich przyjaźni...
– Ależ oni dobrze o tym wiedzą, moje biedactwo! Gdyby twój małżonek nie przywlókł bandy łapiduchów, niedługo by było jego panowania w Montsalvy, a my wygarnęlibyśmy mu całą prawdę. A co do tej ladacznicy, to tak wygarbowalibyśmy jej tyłek pokrzywami, że przez miesiąc by na nim nie usiadła. Ale wszystko się ułoży, na pewno! Dobrej nocy, pani!... do zobaczenia!
– Do zobaczenia, Gauberto!... Lecz powiedz, jak udało ci się wyjść z Montsalvy i jak wejdziesz z powrotem? Czy nie zamyka się bram na noc?
– Jakżeby nie! Ale gdyby tylko jakiś strażnik zabronił mi czegoś, mógłby gorzko pożałować, że go matka zrodziła!
Co rzekłszy zniknęła zwinnie i lekko, o co nikt by jej nie podejrzewał. Walter zamknął za nią starannie wrota stodoły.
Zwinąwszy się w kłębek na sianie, Katarzyna czekała, aż jej zmęczonymi członkami zawładnie zbawienny sen. Bolesne drgnienia jej serca powoli się uspokoiły. Skoro dzieci znajdowały się poza zasięgiem człowieka, który nią tak okrutnie publicznie poniewierał, rana nie była śmiertelna. Gniew nie pozwalał dojść do głosu rozpaczy i wiedziała, że gdy nastanie świt i minie zmęczenie, będzie musiała walczyć z przemożną żądzą zwołania okolicznej szlachty, by przypuścić natarcie na swój własny zamek... Lecz właściwie... po co walczyć? Czy nie nadszedł wreszcie czas, by zrezygnować z roli zbyt czułej żony i kazać zapłacić diabelskiemu mężowi za wszystkie krzywdy doznane od niego przez sześć lat małżeństwa?
I z tą pocieszającą myślą zasnęła...
Zanim wstał piękny, letni świt nad Lasem Kasztanowym i ozłocił mury Montsalvy, Katarzyna i jej towarzysze opuścili dawno pachnące schronienie i po pobieżnej ablucji w zimnej wodzie stawu ruszyli przez pola, by dotrzeć do drogi prowadzącej w głęboką dolinę rzeki Lot, nad którą wznosiły się antyczne wieże Roquemaurel.
Stąpając powoli stromą i wąską ścieżką, wędrowcy uhonorowali serki i chleb Gauberty, a kiedy zza gór słońce wyłoniło się w pełni jak wielka, ognista kula, kawał drogi był już za nimi. Wokół różowiły się kępy wrzosów, złociły żarnowce. W licznych strumieniach skrzyły się pstrągi. Katarzyna przeszukiwała wzrokiem horyzont, zatrzymując się na każdym dymie z komina rzadkich tutaj domów z łupku i grysu, starając się odgadnąć, pod którym z tych dachów Josse Rallard ukrył jej dzieci... Pokusa była wielka, by zatrzymać się tu i tam i rozpytać o nie, lecz Bérenger odwiódł ją od tego zamiaru.
– Moja matka zapewne o wszystkim wie... Bracia ruszą na ich poszukiwanie... a zresztą, może są właśnie u nas!
Właściwie dlaczego nie? Roquemarelowie: matka, Matylda i dwaj chłopcy, Renaud i Amaury, mieli jeszcze gorsze charaktery niż sam Arnold. Ani władza, ani talenty wojenne pana de Montsalvy nie robiły na nich żadnego wrażenia. Zgarnąć mu jego własne dzieci sprzed nosa – to była nie lada gratka...
Stara forteca, której rudawe mury widziały wyjazdy pierwszych krzyżowców do Ziemi Świętej, ukazała się oczom wędrowców w skwarze południa. Pod błękitnym niebem zamczysko przywodziło na myśl pięknego starca, drzemiącego na słońcu z przymkniętymi powiekami, spokojnego i pewnego siebie, lecz gdy otrząśnie się z drzemki i wstanie, ukaże pokaźną posturę i groźne jeszcze muskuły, stwardniałe w bojach z dobrego, starego drewna.
Forteca uśmiechała się spuszczonym mostem zwodzonym. Dwóch strażników grało w kości w chłodzie sklepienia. Na ścieżce, z pustym koszem na głowie, podparta pod boki, stała wysoka, smagła kobieta w białej koszuli i niebieskiej spódnicy, poganiając praczki rozwieszające świeże pranie na łące poniżej mostu.
– Żeby trzy godziny rozwieszać dwa prześcieradła i dwanaście ścierek! Ruszajcie się, a żwawo! Nicole, więcej życia!
Na dźwięk toczących się na ścieżce pod kopytami kamieni odwróciła się w kierunku, skąd dochodził hałas, zasłaniając oczy dłonią.
– Kto idzie?...
Ale już wiedziała. Z jej gardła dobył się okrzyk na zduszone „Sara” rzucone przez oszalałą z radości Katarzynę, która zeskoczywszy z konia pędziła potykając się o bruzdy, tak jej było spieszno rzucić się w objęcia tej, którą zawsze traktowała jak drugą matkę.
Walter i Bérenger stanęli oniemiali przy koniach, patrząc na ściskające się kobiety, które nie miały zamiaru się rozdzielić.
Wtedy Bérenger przypomniał sobie nagle o roli gospodarza, zatoczył ręką szeroki krąg i głosem pełnym dumy spytał przyjaciela:
– No i jak ci się podoba Roquemaurel? Nieźle, czyż nie?
Rozdział trzynasty
RĘKA PANA
„Mama wróciła! Mama wróciła!...”
Siedząc na łóżku dzielonym z małą siostrą, Michał kołysał się przyśpiewując sobie i przyglądając się z zachwytem Sarze, która uzbrojona w szczotkę i grzebień rozczesywała Katarzynie włosy. Chłopiec uwielbiał matkę, która była dla niego kimś bajkowym, kimś pośrednim między tajemniczymi postaciami, jakie zaludniały bajania starej Donatki, a aniołami, o których opowiadał mu przeor.
Od kiedy zniknęła z jego dziecięcego świata, chłopiec, pomimo czułości okazywanej mu przez wszystkie otaczające go kobiety, czuł się opuszczony. W jego „środku", jak próbował wyjaśnić Sarze, była pustka, której nie wypełnił powrót ojca.