Выбрать главу

Na widok Arnolda syn nie odniósł wcale wrażenia, że to naprawdę jego ojciec. Ten mężczyzna w czerni, z okropną szramą na twarzy, który dziko przycisnął go do piersi, nie był tym samym wesołym towarzyszem sprzed roku, który tarzał się wraz nim po łące usianej różowymi stokrotkami.

Lecz kiedy przed chwilą Katarzyna ukazała się na zamkowym dziedzińcu, gdzie bawił się w piasku, serce zabiło mu z radości, gdyż w promieniach słonecznych jego matka była taka, jakiej zawsze oczekiwał. Jedno było pewne: tego wieczora Michał był cudownie szczęśliwy, tym bardziej że mama obiecała uroczyście już nigdy go nie opuścić.

Co do Izabeli, to Katarzyna opuściła dziesięciomiesięczne dziecko, a odnalazła dwuletnią, najładniejszą na świecie dziewczynkę. Ubrana w krótką koszulkę nie zasłaniającą wiele jej pulchnego ciałka, siedziała na kolanach matki, bawiąc się kosmykiem jej włosów.

– Są cudowne... – szeptała Katarzyna przyciskając córkę, by ucałować ją po raz tysięczny.

– Takich rzeczy nie wolno mówić przy dzieciach! – skarciła ją Sara. – No, panienko, pora spać! Jeśli nadal będziesz się bawić włosami matki, to ja nigdy nie skończę!

– Już? – zaprotestowała Katarzyna widząc, że Sara zdejmuje małą z jej kolan i kładzie ją obok brata. – Jeszcze nie zdążyłam się nimi nacieszyć...

– Teraz będziesz miała na to wiele czasu!

I by mieć pewność, że dzieci pójdą spać, zabrała Katarzynę i swoje narzędzia tortur do przyległego pokoju, w którym zresztą przygotowano łóżko dla kasztelanki z Montsalvy.

– Teraz lepiej! – rzuciła sadzając Katarzynę na taborecie. – Kończmy z tym czesaniem, by wreszcie spokojnie porozmawiać. Co zamierzasz?

Po opuszczeniu dziecięcego raju i powrocie do gorzkiej rzeczywistości Katarzynę znowu opadły czarne myśli.

– Szczerze mówiąc, nie wiem... Wszystko to jest takie straszne, takie nieoczekiwane. Nie pojmuję, jak Arnold mógł przywieźć tę Azalię do Montsalvy, do domu... Myślałam do tej pory, że on kocha mnie tak jak ja jego...

– Jestem przekonana, że cię kocha i nigdy nikogo bardziej nie kochał... lecz raczej dałby się pokrajać na kawałki, niż przyznać się do tego!

– Piękny dał tego dowód: przyprowadzając do domu latawicę! Chciałabym wiedzieć, jak on się z nią spiknął, z tą...

– Ja mogę odpowiedzieć na to pytanie! – dał się słyszeć w progu wesoły i świeży głos.

Do środka weszła młoda żona Josse Rallarda, Maria, garderobiana Katarzyny, niosąc na wyciągniętych ramionach wyprasowaną, lekką suknię z jedwabiu w ziełono-białe paski, która wydawała się świeża jak poranek. Maria była jeszcze ładniejsza i zaróżowiona niż w czasach, kiedy stanowiła ozdobę haremu sułtana Grenady, lecz będąc w zaawansowanej ciąży, była dwa razy grubsza niż wtedy. Przed ucieczką z Montsalvy udało się jej zabrać trochę klejnotów i strojów swej pani. Przyniosła właśnie jedną z uratowanych sukien i ostrożnie rozłożyła ją na łóżku.

– A skąd o tym wiesz? – spytała Katarzyna.

– Od Jossego, oczywiście! Kiedy przyjechał pan Arnold z tymi podejrzanymi typami, mój drogi mąż rozpoznał jednego z nich: był to człowiek z bandy Bérauda d’Apchiera, która napadła na Montsalvy. Josse postanowił pociągnąć go za język; najpierw więc spił go, jak się patrzy, po czym już bez trudu dowiedział się wszystkiego: otóż pan Arnold przed powrotem do domu postanowił wyrównać rachunki z Béraudem za napaść na Montsalvy i donieść mu z rozkoszą, że osobiście zabił jego bękarta, Gonneta. Lecz kiedy przybył do wieży Bérauda, ten właśnie dogorywał na łożu śmierci. Walka z nim była więc niemożliwa. Wtedy spotkał Azalię, która została konkubiną Jana, starszego syna Bérauda. Błagała pana Arnolda, żeby ją zabrał ze sobą, używając dobrze znanych sobie sposobów. A ponieważ nie jest brzydka...

– Od lat miała na niego chrapkę – wtrąciła Katarzyna bezbarwnym głosem.

– W każdym razie, pan Arnold postanowił zabrać ją ze sobą, i to tym chętniej, że ta wywłoka zwerbowała dla niego najlepszych ludzi Bérauda, najtęższych zabijaków zbijających bąki, od kiedy ich herszt zaniemógł. I cała ta hałastra zjawiła się pewnego wieczoru w Montsalvy.

– Jak on śmiał wprowadzić ich do naszego domu?... A ją pewnie zainstalował w moim pokoju – jęknęła Katarzyna dławiąc łzy.

– O nie! Nie w twoim pokoju! – zaprzeczyła żywo Sara. – Kiedy zobaczyłam, kogo nam przyprowadził i co się święci, zamknęłam twój pokój na cztery spusty, a klucz zawiesiłam sobie na szyi, stanęłam przed naszym panem i oznajmiłam, że raczej dam się poćwiartować, niż oddam mu klucz! Na szczęście nie nalegał...

Odgłos trąbki dźwięczący w głębinach zamku przerwał jej słowa.

– Wzywają na wieczerzę! – rzuciła Maria. – Trzeba się pośpieszyć, Saro!

– Wiem, wiem! Ale skoro pani de Roquemaurel zapowiedziała przyjęcie na dziś wieczór, nie obrazi się chyba za parę chwil spóźnienia – odparła, lecz żwawiej zabrała się do układania fryzury swej pani, podczas gdy Maria pomagała nałożyć jej suknię. Wkrótce Katarzyna •zebrawszy tren sukni udała się na spotkanie.

Wielka komnata w zamku Roquemaurel nie umywała się nawet do tych z zamków królewskich czy książęcych ani nawet do tej z Montsalvy, gdyż nie było tam ani jednego arrasu, ani najmniejszego złotego cacka wysadzanego drogocennymi kamieniami. Ongiś ród Roquernarelów był bardzo bogaty i wpływowy, dawno jednak utracił swą świetność za sprawą hulaszczego i lekkomyślnego pradziadka. Niemniej, pani Matylda była doskonałą gospodynią i chociaż sali nie zdobiły złoto i jedwabie, to pyszniła się ona bielą obrusów, naczyniami cynowymi tak wypucowanymi, że lśniły jak srebrne, i bukietami świeżo zerwanych, złocistych żarnowców.

Sama gospodyni w pięknej, aksamitnej sukni koloru śliwkowego, w której musiała umierać z gorąca, oczekiwała na swego gościa, siedząc wyprostowana w wysokim krześle rzeźbionym w kasztanowym drewnie. Obok stali jej dwaj starsi synowie, Renaud i Amaury, chłopy jak dęby, przy których wiotki Bérenger zupełnie ginął w oczach.

Kiedy Katarzyna ukazała się w drzwiach, Renaud ujął jej dłoń i poprowadził do stołu, przy którym kolejno zajęli miejsca pani Matylda, Josse Rallard, kapelan zamkowy, Bérenger, Maria Rallard oraz najważniejsi oficerowie. Po krótkiej modlitwie zmówionej przez kapelana, zebrani niczym stado wygłodniałych wilków rzucili się do jadła.

Pochłonąwszy górę pieczonych kurcząt, połowę dzikiej świni i wielką ilość zupy kasztanowej, Renaud de Roquemaurel zabrał głos, by poinformować Katarzynę o tym, jakie podjął kroki w związku z jej przybyciem.

– Wysłałem ludzi do wszystkich okolicznych zamków, aby zawiadomić o twoim przyjeździe, pani, i zapowiedzieć, że w następną niedzielę odbędzie się u nas rada wszystkich tych, którym leży na sercu fizyczne, jak i moralne zdrowie pana de Montsalvy. To, co się dzieje na zamku, dowodzi aż nadto, że wpadł w sidła szatana. Należałoby go jak najszybciej z nich uwolnić, gdyż kiedy rzeczy źle się mają u was, u innych może być podobnie!

Kiedy skończył, podał puchar swemu giermkowi, który napełnił go po brzegi, i olbrzym opróżnił go jednym haustem.

Katarzyna, słuchając ze zdziwieniem jego słów, podniosła na niego zamyślone spojrzenie.

– Czy więc chcesz zebrać armię, przyjacielu?

– Nie, armii nie da się zebrać. Ale kilka solidnych zastępów na pewno i zaprawionych w bojach wiarusów, którzy potrafią cię obronić, byś mogła męża nauczyć rozumu...

Katarzyna nie mogła zasnąć tej nocy. Nabrała pewności, że nie może się zgodzić, by koalicja okolicznych wielmożów wprowadzała ją do domu, gdyż to oznaczałoby utratę przyjaźni i zaufania jej poddanych. Jedynymi ludźmi, za którymi mogłaby wejść do Montsalvy z podniesioną głową, byli przeor Bernard współrządzący miastem czy zwierzchnik Arnolda, Bernard d’Armagnac, znany bardziej pod przydomkiem Cadet-Bernard, gdyż tylko oni posiadali tu legalną władzę.