– A co na to Paniczyk?
– Tego to nikt nie wie. Pan Robert nigdy nie krzyczy. Co zaś do pana Arnolda, to przeciwnie. Wydaje mi się, że mówił coś o Dziewicy Orleańskiej... Tak, na pewno! – krzyknął nagle Kulawiec w olśnieniu... – To to! Przypominam sobie na pewno, jak powiadał, że tylko Dziewica Joanna może mu pomóc, że zawiedzie ją przed oblicze króla i że razem wypędzą Anglików i Burgundczyków! Potem usłyszałem, jak Paniczyk wybuchnął śmiechem. Muszę rzec, że Dziewica była między nimi zawsze kością niezgody. Kapitan Błyska... to znaczy pan Arnold, przysięgał, że widział ją żywą, a Paniczyk twierdził, że została na pewno spalona i że Anglicy nie robią niczego połowicznie. Ale pan Arnold upierał się...
– Co za głupota! – rozzłościła się Katarzyna. – Był przecież w Rouen razem ze mną w dniu, kiedy Joanna spłonęła na stosie... nigdy nie zapomnę widoku jej twarzy ogarniętej płomieniami... ani tej okropnej woni spalonego ciała! Mój mąż musiał chyba postradać zmysły! Dał się zwieść zwykłemu podobieństwu! Mnie również mówił, że spotkał Joannę, lecz powiedziałam mu, co o tym sądzę!
– Widać niewiele się tym przejął! Jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, szlachetna pani, on musiał wyruszyć jej na spotkanie!
Katarzyna poczuła, że wzbiera w niej gniew. Jak mógł pomylić zwykłą awanturnicę z Joanną, z tą, której jedno spojrzenie wystarczyło, by dobrzy ludzie padali na twarz, z wysłanką niebios, która potrafiła podporządkować sobie armie wraz z niepokornymi kapitanami, La Hire’em, Xaintrailles’em czy bastardem orleańskim?
Będąc wobec siebie szczera, młoda kobieta pojęła, że na dnie jej gniewu drzemie zazdrość. Ostatnie spotkanie z Arnoldem pozwoliło jej odkryć nie tyle męską złą wolę w ogóle, gdyż ta nie była dla niej nowością, co złą wolę swego męża w szczególności. Fakt, że tak łatwo dał się zwieść podobieństwu, musiał być spowodowany tym, że nieznajoma wzbudziła w nim uczucie inne niż sam tylko podziw dla ideału... Może przyczyną było zwykłe pożądanie?... Zachowywał się przecież jak ktoś złapany na gorącym uczynku: wywinął się z tego oskarżając i krzycząc głośniej niż ona. A teraz zaledwie wyzdrowiał, ruszył na poszukiwanie tej kreatury! Można było oszaleć!
Gwałtownie odwróciła się w stronę okna, przy którym dyskretnie stał Walter. Nagle przyszła jej do głowy myśl niezbyt przyjemna, lecz mogąca wszystko tłumaczyć.
– Mój mąż został ranny w głowę... być może... Walter zbliżył się kręcąc głową.
– Postradał zmysły? Nie sądzę. Był ranny w twarz, pani Katarzyno, nie w czaszkę. Oprócz tego, pomimo że nie znałem pana kapitana zbyt dobrze, wydał mi się człowiekiem upartym, przywiązanym do swojego zdania aż do zaślepienia. Otóż uważam, że wbił sobie do głowy, że ta kobieta to cudownie wskrzeszona Joanna d’Arc. Czyż nie była wysłanniczką niebios?... Pan Arnold tak pragnie w to uwierzyć, że zadaje kłam swoim własnym wspomnieniom... Przywiązywał się do swojej chimery tym mocniej, że jest przekonany o twojej zdradzie, pani...
– To niedorzeczne! A czy mówił o mnie po moim wyjeździe? Kulawiec spąsowiał na twarzy. Widocznie kłamstwo nie chciało mu przejść przez gardło.
Katarzyna jednak nalegała.
– Powiedz, czy pytał o mnie, czy mnie szukał?
– Raz... mówił o pani... Ale na świętego Floura, patrona mego miasta, zaklinam cię, pani, nie każ mi powtarzać jego słów!
– Ale ja ci każę! Musisz je powtórzyć! Jeśli, jak utrzymujesz, jesteś mi coś winny...
Wtedy Kulawiec wybuchnął jak przepełniona beczka zrywająca obręcze. Podniósłszy się na poduszkach, krzyknął między dwoma astmatycznymi rzężeniami:
– Trudno... sama tego chciałaś, szlachetna pani! Powiedział, że jesteś ladacznicą! Krzyczał, że jeśli ośmielisz się powrócić do Montsalvy, każe cię wychłostać, poszczuć psami i przepędzić na cztery wiatry!
Ranny osunął się bez sił na posłanie i zaniósł się głuchym kaszlem. Katarzyna zamknęła oczy. Pobladła jak kreda, aż Walter z obawy, by nie zemdlała, chwycił ją za rękę, rzucając wściekłe spojrzenie swemu pacjentowi.
– Wybacz mi, panie – wydusił z siebie tenże – ale ona zmusiła mnie do mówienia...
Młoda dama otrząsnęła się jednak i próbowała się uśmiechnąć.
– Nic to... Nie rób sobie wymówek. Wolę wiedzieć... i dziękuję ci za to. A teraz powiedz mi jeszcze, czy wiesz, dlaczego Paniczyk wyjechał w takim pośpiechu. A zwłaszcza, dlaczego kazał uśmiercić brata Landry’ego?
Zapewne z chęci uzyskania wybaczenia za brutalność poprzedniej wypowiedzi Kulawiec nie dał się długo prosić.
– Nie wiem wiele, ale coś mi się widzi, że to wszystko się ze sobą łączy... Bo kiedy zapadła noc, po tym jak kapitan Błyskawica... to znaczy pan Arnold, opuścił Paniczyka, do obozu przybyło dwóch ludzi. Obaj cali w czerni, bez żadnych znaków, które pozwoliłyby ich rozpoznać, za to na dorodnych komach, chcieli mówić z dowódcą. Straże u pana Roberta są zawsze porządne. Nie wystarczył zaczepny ton, by dopuścić ich do szefa, a w nocy trzeba znać hasło. Po chwili wahania dwaj nieznajomi wyjawili, kim są: wysłannikami księcia de Bourbona. Byłem tam i wszystko słyszałem. Mówili z takim dziwnym akcentem. – Z dziwnym akcentem?
– Właśnie... Myślę, że byli to Aragończycy lub raczej Kastylijczycy. Podobnie mówili ludzie tego psa Kastylii Villandrado. Słysząc ich mowę, od razu pomyślałem, że wysłannicy księcia de Bourbona to jego ludzie...
– Mogli być jednym i drugim – wyszeptała Katarzyna niemile zaskoczona nagłym pojawieniem się odwiecznego nieprzyjaciela. – Rodrygo de Villandrado ożenił się przecież z córką z nieprawego łoża księcia. Był mu oddany...
– W każdym razie – ciągnął Kulawiec – jeszcze tej samej nocy mnich został wzięty na tortury. Ujęli go za namiotem Paniczyka, gdzie podsłuchiwał, o czym mówiono. Przynajmniej byli przekonani, że podsłuchiwał, i chcieli go zmusić, żeby wyznał, co zdążył usłyszeć. Ale brat Landry nie chciał mówić.
– A dlaczego on został w obozie po wyjeździe mego męża? Dlaczego nie powrócił do klasztoru?
– Chyba myślał, że jego zadanie nie było skończone. Chciał przekonać Paniczyka, by odstąpił od oblężenia.
– No i odstąpił, ale nie dzięki Landry’emu! – westchnęła ze smutkiem Katarzyna. – Umarł... lecz to nie on przekonał Paniczyka by odstąpił od oblężenia, czyż nie?
– To prawda. To ci dwaj czarni ludzie. Powiedzieli, że dalsze oblężenie nie ma sensu, że gdzie indziej czeka lepsza robota, a zwłaszcza dużo złota!
Katarzyna zmarszczyła brwi.
– A ty skąd to wszystko wiesz?
– Chcesz, pani, rzec, taki zwykły włóczykij jak ja? Rozumiem, że to może ci się wydać dziwne, ale już mówiłem, byłem tamtego dnia na straży... a z natury jestem ciekawski. Tylko że ja nie jestem taki nieostrożny jak święty mnich o duszy czystej i naiwnej jak u dziecka Potrafię nadstawiać ucha z miną niewiniątka... nie dając się podejść!
– Pojmuję. Tak więc domyślam się, że wiesz, gdzie jest lepsza robota i dużo złota do zdobycia?
– W rzeczy samej! W Dijon!
– W Dijon! – krzyknęła Katarzyna w osłupieniu. – Ależ to niemożliwe,
chyba że Paniczyk oszalał. Przecież on ma tylko garstkę ludzi w porównaniu z oddziałami strzegącymi miasta, niezależnie czy książę jest czy go nie ma!
– Pani, tu nie chodzi o oblężenie...
– A więc o co?...
– O więźnia... o pewnego bardzo ważnego więźnia, którego książę Filip trzyma w wieży własnego pałacu. Więźnia, który wart jest góry złota według wysłanników księcia burbońskiego. Zdaje się, że trwają ostre przepychanki o wyznaczenie okupu, a książę Filip byłby gotów go wypuścić, lecz za tak wysoką sumę, która mogłaby nadwerężyć królewskie finanse. Muszę ci wyznać, pani, że wszystko to wydało mi się nie całkiem zrozumiałe. Ja nie mam styczności z wielkim światem.