Minęły jeszcze trzy dni, gdy któregoś ranka bramy zamku Montsalvy nieoczekiwanie wypluły w popłochu tłum mężczyzn, kobiet i dzieci pędzących przed sobą bydło i ciągnących wozy, na których spiętrzono w pośpiechu to, co posiadano najcenniejszego...
Słońce stało wysoko na bezlitośnie bezchmurnym nieboskłonie. Jednak na twarzach wszystkich tych ludzi malowało się przerażenie. Rozdzwoniły się dzwony w klasztorze, niosąc ponure dźwięki po całej okolicy aż do murów zamków i osad, wtórując potwornemu okrzykowi, który zawisł nad uciekającymi.
„Dżuma!... Dżuma w Montsalvy!!!"
Rozdział czternasty
MIARA MIŁOŚCI
Gauberta, ukrywszy głowę w ramionach Katarzyny, dała upust swej rozpaczy; szlochała nie mogąc się opanować. Przerażenie i trudy wędrówki pokonały tę dzielną kobietę, a na jej ogorzałej twarzy łzy wyryły czarne strugi. Za nią na dwóch wozach piętrzyły się umieszczone byle jak sprzęty kuchenne, narzędzia tkackie i jej sześcioro dzieci. Nie opodal na wyschłej trawie stał jej małżonek, Mikołaj Cairou, ciężko dysząc z wysiłku. Dalej na ścieżce widać było inne wozy: Marcina Cairou, brata Mikołaja, Józefa Delmasa, kotlarza, Antoniego Couderca, kowala, i wielu, wielu innych. Mieszkańcy Montsalvy wysypali się zza murów, by szukać schronienia w Roquemaurel u boku tej, którą zawsze uważali za swoją obrończynię i ostoję: Katarzyny.
Kiedy o zmierzchu ujrzała ich z murów, jak nadciągają z trudem wlokąc swój dobytek, pędem zbiegła ze schodów, by przyjąć ich z otwartymi ramionami, lecz most zwodzony zamku został podniesiony, a sam Renaud zagrodził jej drogę.
– Cóż czynisz? – krzyknęła zdziwiona. – Dlaczego zamykasz przed nimi bramy. Czyż nie widzisz, że potrzebują pomocy?
Ale Renaud ani drgnął.
– W innych okolicznościach przyjąłbym każdego z radością, lecz nie tym razem! W Montsalvy panuje dżuma, a oni mogli ją ze sobą przynieść. Nie dopuszczę, by zapanowała w naszym zamku!
– Przyszli tu, ponieważ mają do ciebie zaufanie, panie!
– Nie do mnie! Do ciebie, Katarzyno, która nic nie możesz. Pomyśl o swoich dzieciach. Czy chcesz patrzeć, jak puchną, czernieją i umierają w potwornych męczarniach, czy tego chcesz?
Obraz, który wywołał, był tak straszny, że zakryła twarz rękami. Z zewnątrz dochodziły jednak błagalne wołania:
– Nasza pani!... Nasza pani!... Pani Katarzyno!
– Mój Boże! – jęknęła. – Wołają mnie...
– Teraz cię wołają, ale bram przed tobą nie otworzyli! W niebezpieczeństwie każdy myśli o sobie, bądź pewna, Katarzyno.
– Ma rację! – podjęła Sara. – Nie kiwnęli nawet palcem, kiedy pan Arnold wrócił z tą bandą padalców i wywłoką.
Nastąpiła cisza przerywana okrzykami dochodzącymi z zewnątrz.
– Otwórz mi bramę! Chcę do nich iść!
– Jeśli otworzę... będziesz musiała z nimi zostać...
– Wiem, lecz proszę cię, żebyś otworzył! Jestem panią de Montsalvy, ich panią, i moim obowiązkiem jest być z nimi i im pomagać!
Wokół rozległy się liczne protesty i błagania, lecz ona zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę bramy.
– Zaczekaj na mnie, pani! Idę z tobą! – krzyknął Josse, odpychając delikatnie, lecz zdecydowanie dłoń Marii, która chciała go powstrzymać. Wtedy, w zupełnej ciszy, Renaud opuścił most i otworzył bramę, przez którą wszyscy mogli ujrzeć długi sznur uciekinierów.
– Zaopiekuj się dziećmi, Saro! – krzyknęła Katarzyna i wraz z Josse pobiegła do tych, których prawo feudalne i przyjaźń czyniły jej ludźmi. Spostrzegłszy ją, Gauberta puściła się na spotkanie i ze szlochem padła jej w ramiona...
W objęciach Katarzyny, która chusteczką wycierała jej spoconą twarz, Gauberta powoli uspokoiła się i opowiedziała pokrótce, co się stało.
Otóż w zamku od dwóch dni fetowano w towarzystwie trzech mężczyzn, którzy przybyli z wozem pełnym kobiet o ciemnej karnacji. Ich dowódca oznajmił, że przybywa z Marsylii, wiezie niewolnice, które jego pan, król Aragonii, Alfons V Wspaniały, przesyła w podarunku księciu de Bourbon i że prosi o schronienie na noc. Dla nowych kompanów pana Arnolda była to wielka gratka.
Orgia trwała trzy dni, a kiedy wstało słońce, chłopi przybyli na jarmark ujrzeli okropny widok: z zamku, ledwo powłócząc nogami i okropnie wyjąc, wytoczył się całkiem nagi mężczyzna, którego ciało było pokryte rozległymi, czarnymi plamami. Po zrobieniu kilku kroków mężczyzna upadł jak długi, wymiotując czarną mazią, nie pozostawiającą patrzącym złudzeń.
– Dżuma!...
Wiadomość lotem błyskawicy obiegła miasto, wzniecając szaloną panikę: wszyscy mieli tylko jedno w głowie: uciec jak najdalej od zamku, nad którym zawisło przekleństwo niebios. Brat Antym kazał pozabijać ćwiekami bramy i wyjście z podziemi, by zaraza nie wydostała się za obręb zamku...
– Zabić drzwi?... A Arnold?... A mój mąż?... Gauberta wykonała gest niemocy i odwróciła wzrok.
– Został w środku! – jęknęła wreszcie... – Ale może już nie żyje w tej chwili... To szybko idzie... dżuma, strasznie szybko, pani Katarzyno... Brat Antym powiedział, że otworzy zamek dopiero za czterdzieści dni... żeby go spalić!... Co z nami będzie, pani Katarzyno?...
Gauberta znowu zalała się łzami, czepiając się sukni swej pani, która jakby już jej nie słyszała. Wyobraziła sobie okropieństwa dziejące się w zamku, w którym teraz w nieludzkich mękach umierali ludzie. Ujrzała oczami wyobraźni swego męża leżącego być może na ziemi, gnijącego żywcem i nie mającego oparcia nawet w Bogu. I przed tym przerażającym obrazem zapomniała o wszystkich krzywdach, jakie jej wyrządził i jakie być może jeszcze jej wyrządzi...
I odwróciwszy się w stronę zamku, zawołała do Renauda, którego potężna sylwetka rysowała się między dwoma otworami strzelniczymi:
– Przyślij mi konia i powiedz Sarze, żeby przygotowała wszystkie leki, jakie posiada. Ruszam do Montsalvy!
– Ależ to szalony pomysł! Nie wyjdziesz stamtąd żywa!
– Uczyń, o co cię proszę. Nie pozwolę sczeznąć ojcu moich dzieci, nie uczyniwszy wszystkiego dla jego ratowania!
– Ale on już pewnie nie żyje! Dżuma zbiera żniwo...
– Szybko! Tak, wiem! Ale ja nie uwierzę, że nie żyje, dopóki nie zobaczę na własne oczy!
– Jesteś szalona, pani! – odparł Renaud. – Poświęcać się dla tego człowieka! A czy wiesz, że on ma zamiar cię oskarżyć przed sądem i wtrącić do więzienia za cudzołóstwo? Wytoczy ci proces i zamknie w lochu do końca twych dni, podczas gdy sam ożeni się z inną!
Roquemaurel z wściekłością rzucał słowa z wieży jak pociski z katapulty chcąc przygwoździć Katarzynę do ziemi. Ale ona nie dawała za wygraną. Wyprostowana jak strzała, uniosła głowę jeszcze wyżej i spokojnie oznajmiła:
– To sprawa między nim i panem Bogiem, lecz dopóki ja będę jego żoną, spełnię swój obowiązek!... No, Renaud, dosyć gadania! Pośpiesz się i daj mi, o co cię proszę... i zaopiekuj się mymi dziećmi, jeśli nie wrócę.
– Zgoda. Sama tego chciałaś – odparł Renaud i zniknął za murem.
Chwilę później brama otworzyła się na nowo i ujrzano trzy mulice z przytroczonymi do boków koszami. Na jednej z nich siedziała Sara.
Widząc to, Katarzyna przerwała krąg otaczających ją, błagających, by się niepotrzebnie nie poświęcała, ludzi, podbiegła do niej i krzyknęła: