– A Arnold? Czy widzisz Arnolda? – zduszonym głosem spytała Katarzyna.
Josse uczynił przeczący znak głową i podał rękę, by pomóc wejść jej, a potem Sarze. Katarzyna przytknąwszy mocnej chustkę z octem do ust pomknęła prosto ku schodom wiodącym do części mieszkalnej. Tymczasem Josse za pomocą żelaznego haka wyciągał trupy na dziedziniec i podpalił powstały stos, po czym udał się do magazynów zamkowych w poszukiwaniu wapna z zamiarem posypania nim sali straży.
Dramat jednak nie kończył się tutaj. Sala honorowa, w której ucztowali co znamienitsi goście, także zasłana była trupami. Katarzyna oparła się o mur i zwymiotowała. Kiedy obrzydzenie przeszło, zmusiła się, by przyjrzeć się po kolei każdemu trupowi. Wtedy usłyszała głos Sary.
– Popatrz Katarzyno, jedna z dziewcząt jeszcze żyje!
W istocie, do kominka przytulała się może czternastoletnia dziewczynka z wytrzeszczonymi oczami. Osłonięta jedynie własnymi włosami drżała jak liść i dała się wyprowadzić ze swej kryjówki bez sprzeciwu, lecz nie była w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Z niemym przerażeniem pokazywała na schody prowadzące do wieży, gdzie mieszkał pan de Montsalvy. Katarzyna chciała rzucić się w tę stronę, lecz Sara chwyciła ją za rękę.
– Zostań tutaj! Już dość się napatrzyłaś! Sama pójdę! Katarzyna, sama nie wiedząc dlaczego, usłuchała. Może dlatego, że przerażała ją ta śmierć i żniwo, jakie ukazało się jej oczom w najstraszniejszej formie. Ująwszy dziewczynę za ramię kazała jej włożyć suknię leżącą na krześle. Po chwili wróciła Sara.
– Chodź! Jest chory... ale dycha!
Ruszyły ku schodom, na których dogorywał jakiś człowiek z okropnymi czarnymi plamami na całym ciele i wielkim, fioletowym bąblem pod pachą. Za nimi ruszyła dziewczyna, zbyt szczęśliwa, że znowu widzi żywych.
– Temu nie można już pomóc – stwierdziła Sara na widok dogorywającego. – A Arnold?
– Sama zobaczysz... Uprzedzam cię jednak, że jest tam i koronczarka... ale martwa!
Istotnie, wchodząc do pokoju męża, Katarzyna zobaczyła najpierw ciało Azalii. I ona była zupełnie naga, pod jej prawą pachą również widniał bąbel, wargi miała wykrzywione w skurczu cierpienia, leżała spowita masą czarnych włosów w poprzek stopni pod pańskim łożem, na którym bez czucia leżał Arnold...
Katarzyna rzuciła się do niego ze łzami w oczach i z bijącym sercem. Arnold miał na sobie rozpiętą koszulę, która odsłaniała spocone ciało. Całe łoże było pokryte wymiocinami. Oddychał z wysiłkiem i pokasływał.
Katarzyna odwróciła wzrok ku Sarze, która chwyciła nadgarstek chorego i mierzyła mu puls z miną prawdziwego medyka.
– No i co?
Cyganka wzruszyła ramionami.
– Na razie nie mogę nic powiedzieć. Puls jest przyśpieszony i ma wysoką gorączkę. Zresztą majaczy.
Rzeczywiście, z ust Arnolda dobywały się niezrozumiałe słowa.
– Co trzeba robić?
– Po pierwsze, wynieść go z tego pokoju. Trzeba wszystko spalić. Zaniesiemy go do kuchni, gdzie będzie wszystko pod ręką. Z twojego pokoju przyniesie się materace i pościel. Musimy zapewnić mu absolutną czystość. Zawołajmy Jossego!
Przybiegł natychmiast i podczas gdy Sara zeszła do kuchni, udał się wraz z Katarzyną do jej pokoju, by zabrać potrzebne rzeczy. Istotnie, pokój kasztelanki był nietknięty i wszystko znajdowało się w doskonałym porządku.
Tymczasem Sara wyszorowała kuchnię, rozpaliła ogień i postawiła wodę w wielkim kotle. Zwijała się przy tym jak w ukropie, toteż gdy Katarzyna i Josse oraz dziewczyna przybyli uginając się pod ciężarem pościeli, ręczników i materacy, można było zacząć przenosiny i przygotować łóżko.
Kiedy Sara i Josse przynieśli Arnolda zawiniętego w kołdrę, położyli go najpierw na podłodze, by zedrzeć zeń odzienie i by go umyć. Kiedy go rozbierano, Sara zauważyła pod lewą pachą czerwoną opuchliznę.
– To czyrak! Zaczyna rosnąć!
Umytego i ubranego w czystą koszulę Arnolda ułożono na materacu, a on natychmiast zwymiotował kilka razy i trzeba było myć go na powrót.
Gdy doprowadzono go do porządku, zaczął jęczeć w malignie, lecz tym razem Katarzynie zdawało się, że zrozumiała, iż ma pragnienie.
– Daj mu tego naparu z ziół – rzekła Sara podając jej kubek brunatno-zielonego płynu.
Oparłszy płonącą głowę męża na swym ramieniu, Katarzyna napoiła go, walcząc ze wzruszeniem, jakie poczuła tuląc go jak dawniej do siebie. Wiedziała jednak, że przytula nieświadome ciało, a serce już do niej nie należy. Na tę myśl z jej oczu trysnęły łzy i popłynęły na policzek chorego.
Kiedy położyła go łagodnie na poduszkach, on otworzył oczy i łykał powietrze jak ryba. Potem dało się słyszeć wyraźnie jedno słowo:
„Ka... tarzyna"...
Po chwili nastąpiły inne, niezrozumiałe słowa, lecz to jedno słowo dodało jej otuchy. Czyżby ją poznał, czy też była tylko częścią jego świata majaków?
W tym czasie Sara zabrała się do przygotowania posiłku. Na szczęście kompani Arnolda nie opróżnili do cna bogatych zapasów zamku. Znalazła pszenicę i żyto, słoninę i szynki. Przeczesała kurnik stwierdzając z zadowoleniem, że katastrofa nie przeszkodziła kurom w znoszeniu jajek. Szybko rzuciła im ziarna. Josse zaś palił trupy, wzniecając na dziedzińcu piekielny ogień i kłęby dymu, które zasłoniły niebo. Katarzyna zajmowała się Arnoldem, wielokrotnie myjąc go i zmieniając mu pościel.
Gdy nadeszła noc, wszyscy padali ze zmęczenia, a Arnold wyglądał coraz gorzej. Spuchnięty język wypełniał całe usta, a oczy stały się żółte, skóra zaś sucha i paląca. Czyrak puchł w oczach i był już wielkości kurzego jajka. Sara pokazała Katarzynie, jak się robi okład z musztardy, mąki, miodu i octu, który trzeba było mu zmieniać.
– Jedyna nadzieja w tym, że czyrak szybko dojrzeje i pęknie. Tylko wtedy będzie można go uratować...
Ale Katarzyna nie wierzyła już, że to możliwe.
– On umrze – mówiła przez łzy, których nie mogła powstrzymać. – Ja wiem, że on umrze...
– Jeśli masz dalej przez niego cierpieć, tak będzie lepiej! – burknęła Sara. – Nie zasłużył na twe starania, na to, że się dla niego narażasz... wszyscy się narażamy!... A teraz położysz się na materacu i postarasz się zasnąć!
– Nie. Chcę przy nim czuwać.
– Ja będę czuwać pierwsza. Po mnie Josse, potem ty. Obiecuję, że cię obudzę, gdyby... gdyby coś się stało.
Lecz tej nocy nikomu nie udało się zasnąć. Ciągle trzeba było myć chorego, zmieniać mu pościel i dawać pić. Z nadejściem dnia trochę się uspokoił, lecz jego wygląd był niepokojący; oczy zapadły się do orbit, a ciało znieruchomiało, choć tym razem z ust i nosa popłynęła mu krew. Czyrak, na którym bez ustanku zmieniano okłady, rósł w oczach...
Pod wieczór zachmurzyło się, niebo przecięły błyskawice i rozległy się potężne grzmoty. Po chwili lunęło jak z cebra.
Katarzyna, Sara, Josse i dziewczyna wybiegli na dziedziniec, wyciągając ręce i krzycząc z radości.
– Deszcz, nareszcie deszcz! A więc nie jesteśmy przeklęci! Nagle poprzez grzmoty, błyskawice i szum deszczu usłyszeli potworne wycie. Wszyscy rzucili się z powrotem do kuchni, gdzie czekał na nich okropny widok: Arnoldowi udało się zwlec z posłania! W paroksyzmie cierpienia zerwał z siebie koszulę, bandaże i chwiejąc się na nogach stał przed kominkiem wydając jęki agonii...
– Wpadnie do paleniska! – zawołała Katarzyna, rzucając się w jego stronę, lecz w tej chwili Sara chwyciła ją za ramię krzycząc: