– Popatrz! Bąbel pękł! To dlatego szaleje! Idź, przynieś mi szarpie, dużo szarpi, i wróć tu w rękawiczkach.
W tym czasie Sara z Josse chwycili chorego od tyłu i zmusili go do położenia się. Istotnie, z jego otwartego czyraka wypływała czarna, gęsta, cuchnąca ciecz.
Katarzyna wróciła w rękawiczkach i z naręczem szarpi, które podała Sarze. W jej oczach malowało się nieme błaganie.
– Czy teraz... czy teraz... jest nadzieja?... Spocona twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu.
– Teraz tak... jeśli nie straci za dużo krwi. Jest bardzo silny. Chwasty bywają niezniszczalne...
Przez następną godzinę czyszczono ranę, w tym czasie Fatima przygotowywała kapustę, marchewkę i groch na zupę. Kiedy zapadła noc, Arnold odpowiednio zabandażowany leżał w czystym posłaniu, a jego opiekunowie mogli wreszcie zasiąść przy kuchennym stole do pierwszego prawdziwego posiłku wsłuchując się z zachwytem, jak potoki deszczu bębnią o dach.
Katarzyna chciała pierwsza czuwać przy chorym i nikt się jej nie sprzeciwiał. Wszyscy rozumieli, że pragnęła chwili samotności z mężczyzną którego niezłomnie kochała. Gdy udali się na zasłużony spoczynek, ona przycupnęła na materacu obok Arnolda i wyjąwszy z sakiewki bursztynowy różaniec, który dostała od siostry Beatrycze w Brugii, po raz pierwszy od dłuższego czasu zagłębiła się w modlitwie. Potem ująwszy dłoń męża uniosła ją do ust...
Nie, nie będzie się tłumaczyć ani bronić, gdyż musiałaby kłamać, ukryć przed nim to, co się wydarzyło w Lille w noc królów... Tak naprawdę to była niewierną żoną... choć nie miał najmniejszego prawa jej tego zarzucać...
Kiedy odzyska świadomość, myślała, jeśli mnie pozna, zobaczę, jakie będzie jego pierwsze spojrzenie. Jeśli będzie takie, jak się obawiam, odejdę bez słowa, odejdę na zawsze... Nie chcę, by z naszej miłości została tylko wdzięczność i litość...
Dni mijały, a deszcz nie ustawał. Zamknięci zorganizowali sobie regularny tryb życia. Katarzyna opiekowała się chorym, Fatima prała jego bieliznę. Dni płynęły monotonnie. Sara i Fatima zajmowały się zwierzętami, kurami, królikami i końmi, przygotowywały posiłki i mikstury dla chorego. Kiedy wstał dziewiąty dzień, a czysty błękit nieba zapowiadał piękną pogodę, usłyszano walenie do bram, wrzawę i tumult, jakby tłum jakiś zbliżał się do miasta. Josse rzucił się na mury. Na ulicy było pełno ludzi, ludzi, których znał, mężczyzn, kobiet i dzieci z Montsalvy, a na wozie jechał mnich w białej szacie, który, jak się zdawało, dawał ludziom rozkazy. Mężczyźni rzucili się do stosu głazów zagradzających wejście...
– Przeorze Bernardzie! Przeorze Bernardzie!... Dzięki Bogu wróciłeś! Co za szczęście!
– Przywieźliśmy go! – usłyszał dźwięczny głos Waltera. – Jest jeszcze słaby, ale koniecznie chciał ruszyć w drogę z nami! A co tam u was?
– Pani Katarzyna, Sara i ja jesteśmy cali i zdrowi. Co się tyczy pana Arnolda, to żyje, ale jest bez czucia... Pośpieszcie się! Zawiadomię panią Katarzynę i Sarę! Ucieszą się.
– Wróciliśmy! – zagrzmiała Gauberta – gdyż ogarnął nas wstyd, że pozwoliliśmy wam udać się do tego piekła, a sami zadekowaliśmy się w Roquemaurel! Wszystko jedno, co się z nami stanie!
Entuzjazm podobny do niedawnej paniki powodował tymi ludźmi, którzy zapomnieli o czyhającym ciągle niebezpieczeństwie. W tej chwili wszyscy jak jeden mąż płonęli chęcią zrehabilitowania się w swoich własnych oczach i w oczach swojej kasztelanki. Niebawem brama zamknięta przez mnichów stanęła otworem i na dziedziniec wdarła się pierwsza fala powracających z Gaubertą na czele, ciągnąc wóz, w którym spoczywał przeor. W klasztorze zaczęto bić w dzwony, kiedy władczy głos z głębi dziedzińca przygwoździł ich w miejscu.
– Nie wchodzić! Zabraniam wam wchodzić!...
Okrzykowi przerażenia Katarzyny, Sary i Josse oczekujących na dziedzińcu odpowiedział echem krzyk osłupienia tłumu jak w obliczu cudu: opierając się na ramieniu Fatimy i o framugę drzwi kuchni stał Arnold de Montsalvy. Wychudzony, odziany w długą, białą koszulę, z twarzą napiętnowaną chorobą, zapadniętymi policzkami i oczami wyglądał jak zjawa. Wszyscy pomyśleli, że widzą Łazarza wstającego z grobu, i mieszkańcy Montsalvy zgodnym odruchem padli na kolana wokół wozu, na którym przeor blady jak chusta próbował wstać. Katarzyna także upadła na kolana.
– Arnoldzie! Ty żyjesz! Żyjesz!... Boże Wszechmogący!...
Lecz on nie spojrzał na nią. Opierając się ciągle na ramieniu Fatimy i podtrzymywany z drugiej strony przez Jossego, który rzucił się ku niemu, zbliżał się z trudem, powłócząc bosymi stopami, w stronę swoich wasali; ci zaś nie wiedzieli, czy mają chwalić Boga, czy brać nogi za pas wołając pomocy.
– Odejdźcie stąd! – powtórzył. – Zamknijcie bramy i wracajcie tam, skąd przyszliście! Mam szczęście, że jeszcze jestem przy życiu, lecz zaraza czyha nadal! Odejdźcie stąd... moje owieczki!... Kiedy nadejdzie czas, te bramy otworzą się przed wami i znowu będziemy razem.
– Nie możemy zamykać bram, przyjacielu! – przerwał przeor. – Przybyłem tutaj, by skończyć z hańbą której przykład dawali moi bracia. Zamiast myśleć tylko o sobie, powinni byli uczynić wszystko, by ratować tych, którzy potrzebowali pomocy. Ty, panie, jesteś uratowany, lecz czy możesz przysiąc, że ci, których poświęcenie przyszło do ciebie pomimo najgorszego niebezpieczeństwa, nie zapłacą życiem, jeśli zatrzymasz ich tutaj bez żadnej ochrony poza ich odwagą? Opuścicie zamek i dokończysz leczenia w klasztorze, gdzie pani Katarzyna, Sara i Josse zapewnią ci opiekę w razie potrzeby...
– Nie zgadzam się!... Nie wyjdzie stąd nikt!
W błękitnych oczach mnicha błysnął gniew, a jego osłabione ciało wyprężyło się.
– Nie chodzi mi o ciebie, Arnoldzie de Montsalvy! Chodzi o dwie kobiety... zwłaszcza o jedną, której nie dałeś żadnego powodu, by poświęcała się dla ciebie! Podejdź do mnie, Katarzyno! Podejdź do mnie, moje biedne dziecko!
Uśmiechał się do niej dobrotliwie i wyciągał bladą dłoń. Bernard de Calmont d’Olt znał ją od dawna i zawsze potrafił ją zrozumieć. I teraz ofiarował jej swoją przyjaźń, schronienie... a Arnold nawet na nią nie spojrzał. Jego pogarda i obojętność wskazywały na to, że rzeczywiście przestała dla niego istnieć. W tej chwili zdawało się, że serce jej pęknie, a w gardle dławiły ją łzy rozpaczy. Na chwilę zamknęła oczy, by znaleźć w sobie odrobinę siły, zacisnęła dłonie i odwróciwszy się od Arnolda uczyniła kilka kroków w stronę przeora, który schodził z wozu wyciągając do niej ramiona, kiedy brutalne słowo przykuło ją w miejscu.
– Ona zostanie tutaj!
Tłum zaszemrał, a oburzony przeor krzyknął:
– Nie masz prawa, panie! Niebo na ciebie patrzy!
– Mam wszelkie prawa! Co do Boga... to niech patrzy! Dalej, poprowadźcie mnie do niej – dodał pod adresem podtrzymujących go.
Josse jednak nie usłuchał.
– Co zamierzasz, panie? Jeśli masz zamiar zadać jej nowe cierpienie, to idź sam!
Chciał wypuścić wielkie ciało pana, lecz ten uczepił się kurczowo jego ramienia i powtórzył:
– Powiedziałem, zaprowadź mnie do niej!
– Uczyń, jak chce! – powiedział przeor. – Zobaczymy, jakie ma zamiary.
Zaczęli iść powoli, krok po kroku, Josse i Fatima z trudem przesuwali swój ciężar. Stłoczony przy bramie tłum wstrzymał oddech. Katarzyna stała jak skamieniała, a jej serce waliło młotem. Co zamierzał? Jaki wstyd publiczny przeżyje z jego powodu? Patrzyła na niego ze strachem zmieszanym z litością, że ten tak dumny rycerz wlecze się z trudem.