Выбрать главу

Uśmiechnąwszy się nieznacznie spytała:

– A dlaczego tak zależy ci, żebyśmy nie jechali z eskortą barona? To prawda, że jego towarzystwo jest denerwujące, lecz z drugiej strony trzeba mu przyznać rację, że okolica jest niebezpieczna.

– Oto powód, dla którego powinien nadal strzec Châteauvillain! Jeśli jednak chcesz, pani, znać głębię mojej myśli – a nie zdziwiłbym się, gdybyś i ty myślała podobnie – nie mam zbytniego zaufania do pana de Vandenesse’a. Może to z twojego powodu, ale zdawało mi się, że jemu zależy, aby oblężenie trwało w nieskończoność, w każdym razie, nie zrobił wiele, by położyć mu kres. Najwyraźniej było mu w smak żyć obok ciebie, pani...

Katarzyna milczała, ważąc słowa giermka. W głębi serca myślała podobnie jak on, lecz za nic w świecie nie przyznałaby się do tego dobrowolnie.

– To, co jest w panu przykre, panie Walterze de Chazay, to to, że ty niestety zawsze masz rację – odparła i zbierając tren sukni z posadzki, majestatycznie skierowała się ku schodom...

Rozdział drugi

POD WIELKIM ŚWIĘTYM BONAWENTURĄ

Pod wieczór drugiego dnia drogi trzej rycerze posuwali się wolno ulicą Notre Dame w Dijon, ulicą najbogatszą w mieście, przy której sąsiadowały ze sobą domy najzamożniej szych kupców.

Od chwili gdy w pomarańczowym blasku słońca chylącego się ku zachodowi Katarzyna dostrzegła zarysy niezliczonych dzwonnic podobnych do masztów eskadry stłoczonej w porcie, nie odezwała się ani słowem, lecz pozostawiwszy lejce na szyi konia, pozwalała się unosić rumakowi w stronę wysokich baszt wjazdowych. Minęło jedenaście łat, od kiedy była tu po raz ostatni...

Jedenaście lat temu, pewnego jesiennego dnia takiego jak dziś, porzucała Dijon dla bajkowej Brugii i miłości księcia Filipa... Opuszczała miasto, które było jej schronieniem i przyjacielem, dopóki nie odwróciło się od niej i, nie stając się co prawda całkiem wrogie, dało do zrozumienia, że nie ma tu już dla niej miejsca.

Był rok 1425. Jej niesamowity pierwszy mąż, wielki skarbnik Burgundii, Garin de Brazey, zostaje skazany na śmierć z ręki kata za świętokradztwo i bunt przeciwko księciu, po uprzedniej próbie zgładzenia jej samej. Jego wspaniały pałac przy ulicy Pergaminowej zostaje zburzony, a zgromadzone skarby rozproszone po świecie.

I chociaż pani de Brazey nie musiała się obawiać gniewu księcia, którego była kochanką od kilku miesięcy i nawet oczekiwała jego dziecięcia, to jednak wolała miasto opuścić, gdzie, pomimo iż mieszkała tam jej mieszczańska rodzina, spotykała się już tylko z ludzką nieufnością. Z przyzwoitości... lecz także z rozkazu, gdyż Filip Dobry chciał ją mieć przy sobie, by móc kochać do woli istotę, którą uwielbiał najbardziej na świecie. W Dijon miłość ta była niemożliwa i mogła wywołać skandal, lecz w odległej Brugii, perle Burgundii flamandzkiej, nie szokowała nikogo i przez cztery lata Katarzyna, królowa bez korony, dominowała w mieście kanałów, koronek i drogich kamieni...

Potem jednak więzy łączące ją z Filipem same opadły. Ich dziecię umarło, a książę przygotowywał się do małżeństwa z Izabelą Portugalską. W tym czasie Katarzyna dowiedziała się, że w obleganym przez Anglików Orleanie mężczyzna, którego od wielu lat kochała beznadziejną miłością, bił się ofiarnie i mógł w ferworze walki stracić życie. By połączyć się z nim choćby w chwili śmierci, porzuciła wszystko bez żalu, bez jednego spojrzenia za siebie: swój mały pałacyk w Brugii, swoje wystawne stroje, klejnoty, którymi obsypywał ją Filip, i cały przepych, jakim była otoczona...

Wychodząc za Arnolda de Montsalvy zerwała z przeszłością. Tymczasem książę, choć zraniony w miłości własnej, nigdy o niej nie zapomniał; po podpisaniu traktatu w Arras w 1435 roku z królem Karolem VII kazał wysłać do Montsalvy na poprzednie Boże Narodzenie olśniewający portret Katarzyny, w formie Zwiastowania, namalowany przez przyjaciela z dawnych lat, Jana Van Eycka.

Podczas gdy kopyta końskie stukały po znajomym, nierównym bruku, młoda kobieta pomyślała ze zdziwieniem, że nie czuje wzruszenia na myśl o tamtych czasach. Stając się żoną Arnolda zmieniła skórę, zmieniła także duszę, więc wszystko, co w tej chwili przywodziła jej pamięć, zdawało się barwną opowieścią, fantastyczną przygodą, która przydarzyła się jakiejś innej Katarzynie, ale nie jej. Pani de Brazey dawno przecież umarła...

Za to obudziła się mała dziewczynka, Kasia Legoix, która natychmiast po przekroczeniu bramy Wilhelma skierowała kroki do domu swego dzieciństwa, gdyż nade wszystko pragnęła uściskać wuja Mateusza. Jej serce biło coraz mocniej. To zadziwiające, jak zaciera się czas na widok znajomych kątów. Ulica ze swymi kramami wyglądała tak samo jak tamtego wieczoru, kiedy to wraz z matką, siostrą Luizą, Sarą i Barnabą Muszelką jako krucha nastolatka przybyła do wuja po ucieczce ze zbuntowanego Paryża.

Ostatnie promienie słońca odbijały się żywym blaskiem w malowanym szyldzie Wielkiego Świętego Bonawentury. Wielki kawał blachy kołysał się łagodnie na wieczornym wietrze.

– Można by rzec, że coś się tu dzieje – dał się słyszeć z tyłu zachrypły głos Bérengera, Istotnie, pod szyldem zebrała się grupa jejmościanek, kilku wyrostków i dwóch starców opartych na kosturach oraz tragarz, który przybył z niedalekiego targu zbożowego. Wszyscy zaglądali ciekawie do sklepu, gdzie działo się coś niecodziennego.

Z wnętrza sklepu Mateusza dochodziły odgłosy kłótni, spadając niczym nawałnica na głowy zebranych. Jakiś człowiek wielki jak szafa i czerwony jak burak ukazał się na progu, pchając przed sobą chudą, odzianą na czarno kobietę, którą cisnął na ulicę.

– Idź do diabła, przeklęta świętoszko! – krzyknął ochrypłym głosem zdradzającym zamiłowanie do butelki. – I nie wracaj tu więcej, bo się przekonasz, że ja tu rządzę, a taki, co chciałby mnie stąd wykurzyć, jeszcze się nie narodził!

Przerażona grupka gapiów odsunęła się z głośnym „och!”. Katarzyna rzuciła się w stronę kobiety, którą czyjeś pomocne ramię uchroniło od upadku na bruk.

– Proszę pani – zaczęła, lecz nagle otworzyła szeroko oczy i stanęła jak wryta tracąc dech. – O słodki Jezusie! Luiza!...

Minęło dobre piętnaście lat, kiedy widziała siostrę po raz ostatni, więc znalazłszy się tak nagle naprzeciwko niej, poczuła coś dziwnego, nie wiedząc właściwie, czy jest to miłe czy nie.

Przeorysza benedyktynek z Tart, znana z legendarnego wprost panowania nad własnymi uczuciami, również nie mogła powstrzymać okrzyku.

– Katarzyna! Ty tutaj? Skąd przybywasz?

– Z Châtauvillain, gdzie nasza matka wyzionęła ducha i gdzie przeżyliśmy oblężenie. Lecz ty, Luizo? Skąd się tu wzięłaś?...

Starsza z sióstr Legoix zmarszczyła brwi z niezadowoleniem.

– Nie należy nazywać mnie Luizą. Jestem matka Agnieszka od Świętej Radegundy!

Katarzyna omal nie parsknęła śmiechem. Ach ta Luiza! Zawsze taka sama, zawsze przywiązująca wagę do pozorów, które służyły jej jako szaniec obronny. Fizycznie także niewiele się zmieniła. Była co prawda jeszcze chudsza, a jej długi nos zaostrzył się jeszcze bardziej, lecz jej jasne, błękitne oczy zachowały dawny blask.

– Chyba nie żądasz, bym mówiła ci „moja matko”? – spytała ze szczyptą ironii.

– Moje córki zwracają się do mnie „matko Agnieszko”. Tylko ty masz prawo mówić mi „moja siostro”.

– To będzie bardzo wygodne – wymamrotała Katarzyna przez zęby, podczas gdy Luiza przyglądając się bez nadmiernej surowości jej młodym towarzyszom spytała:

– Kim są ci chłopcy?

– To mój giermek, Walter de Chazay, a to paź, Bérenger de Roquemaurel. A teraz... moja siostro, powiedz mi, kim jest ten prostak, który wyrzucił cię z naszego domu?