– To pomiot szatana! Przeklęty brat tej ladacznicy, którą nasz nieszczęsny, opętany wuj uczynił swoją towarzyszką życia!
– Ożenił się z nią?
– Tego nie wiem, gdyż nie można się do niego zbliżyć. W celu odwiedzenia wuja poprosiłam biskupa o dyspensę i pozwolenie na opuszczenie klasztoru na kilka dni. Sama jednak widziałaś, w jaki sposób zostałam przyjęta...
– W rzeczy samej. A więc zobaczmy, jakie przyjęcie zgotują mnie! W towarzystwie nieodłącznego pazia i giermka, których oczy błyszczały na myśl o rozprawieniu się ze smokiem broniącym tak zajadle domostwa, Katarzyna ruszyła do sklepu. Zanim jednak zdecydowała się przekroczyć próg, przyjrzała się bacznie jednemu z urwisów stojących na ulicy i oczekujących na dalszy ciąg wydarzeń.
– Chcesz zarobić sztukę srebra, chłopcze?
– Też pytanie! A kto by nie chciał, szlachetna pani?
– To najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie: kto jest dowódcą straży w zamku? Czy jest nim może pan Jakub de Roussay?
– Nie inaczej! On sam!
Katarzyna wyciągnęła z sakiewki obiecaną monetę i wcisnęła ją do ręki chłopca.
– Znajdź go i przyprowadź tutaj! Powiedz, że przysyła cię Katarzyna...
– Katarzyna... a dalej?
– Wystarczy, jak powiesz Katarzyna. Powiedz, żeby przybył bez zwłoki do domu mistrza Mateusza Gautherina i żeby wziął ze sobą kilku łuczników. Z pewnością będę potrzebowała pomocy.
– Po co wzywać straże? Czy my ci nie wystarczamy, pani? – spytał z oburzeniem Walter.
– Wystarczacie, lecz rozmiary tego osobnika dają do myślenia. Do tego, co zamierzam uczynić, kilku zbrojnych ludzi nie zawadzi!
– A co zamierzasz? – spytała nieufnie Luiza.
– Wedrzeć się do wuja choćby siłą i na pamięć naszej matki przysięgam ci, że nie opuszczę tego domu, dopóki nie dopnę swego!
Wewnątrz panował półmrok i Katarzyna w pierwszej chwili nie dostrzegła niczego, lecz rozpoznała znajomy zapach nowych materiałów i stopionego wosku świec. Po chwili, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dojrzała zarys ściennych szaf z żelaznymi okuciami, w których wuj przechowywał najcenniejsze materiały.
Z głębi sklepu, z małego kantorku, gdzie tyle razy pochylona nad wielkimi księgami z pergaminu robiła rachunki wujowi, dochodził słodko uprzejmy głos...
– Co pani sobie życzy pokazać? Jestem do usług i ośmielam się zaznaczyć, że nigdzie indziej nie dostanie pani takiego wyboru hiszpańskiej, flandryjskiej czy szampańskiej pościeli ani takich wschodnich jedwabi...
Właścicielka głosu, która ukazała się za wielkim, wypastowanym kontuarem, zarzuconym kawałkami materiałów, była kobietą średniego wzrostu mniej więcej w wieku Katarzyny. Miała smagłą cerę i niezwykłe, zielone oczy, a na głowie nosiła wysoki czepek z cienkiego płótna ozdobiony koronkami, z trudem podtrzymujący masę czarnych włosów. Była wąska w talii, jej wydatną pierś opinał prowokacyjnie zielonoszary aksamit, dopasowany do koloru oczu kobiety obwieszonej połyskliwymi, złotymi łańcuchami. Jeśli była ona kochanką wuja, musiała go drogo kosztować... Trzeba było jednak przyznać, że mogła się podobać, a w starcu obudzić nieokiełznane myśli... Katarzyna odniosła wrażenie, że już ją gdzieś widziała... Ale gdzie, w jakich okolicznościach?...
– Czy ty jesteś Amandyna La Verne? – przeszła do rzeczy bez zwłoki.
Grube brwi kobiety uniosły się, a z jej ust zniknął zawodowy uśmiech.
– Ja?... Tak... ale nie...
– Jestem hrabina de Montsalvy i przybywam w odwiedziny do mego wuja Mateusza! – przerwała Katarzyna jednym tchem. – Zaprowadź mnie, pani, do niego!
Ponieważ tamta patrzyła na nią nie mówiąc ani słowa, odwróciła się w stronę Luizy, która ukazała się w kantorze, i dodała:
– Świątobliwa matka przeorysza, którą ośmieliliście się wyrzucić za drzwi, jest moją siostrą! Uprzedzam, że ze mną nie pójdzie wam tak łatwo!
Amandyna otworzywszy usta przypatrywała się eleganckiej sylwetce nieoczekiwanego gościa, czując w sercu ukłucie zazdrości. Podobnie jak cała Burgundia ona również znała historię tej pięknej kobiety, którą miłość księcia Filipa uczyniła legendą, lecz o której dawno by zapomniano, gdyby nie pełne uwielbienia wspominki Mateusza. I oto ta sama słynna Katarzyna de Montsalvy o urodzie nie tkniętej zębem czasu stała przed nią piorunując ją bezlitosnym spojrzeniem swych wielkich fiołkowych oczu.
– Mateusz?... Nie ma go tutaj! – odparła wreszcie powoli cedząc słowa. Po czym, odczuwając widocznie potrzebę wsparcia, zawołała: – Filibercie! Chodź no tutaj!
W drzwiach pojawiła się natychmiast potężna sylwetka mężczyzny z trudem mieszcząca się w obramowaniu drzwi.
– Co tam znowu, Migdasiu? – mruknął olbrzym, który był bratem gospodyni, po czym, dłubiąc w zębach gęsim piórem, dodał: – Znowu mnie potrzebujesz?
– Oni chcą widzieć się z ojcem Mateuszem! – rzuciła siostra wskazując wysuniętym podbródkiem czwórkę nieznajomych.
– Znowu? A cóż to? Jakaś choroba czy co?... Po czym, dostrzegłszy wśród przybyłych Luizę, rozzłościł się na dobre. – A ty czego tu jeszcze szukasz? Czy już raz nie pokazałem ci drzwi?
– Dosyć tego! – przerwała Katarzyna. – Domagamy się widzenia z wujem! Natychmiast!
– Lepiej byś się nie opierał, mościpanie! – dodał Walter ściskając rękojeść szpady i czując, jak mu się krew burzy.
Filibert otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz Amandyna wspiąwszy się na czubki palców, szepnęła coś bratu na ucho i nadęta jego mina zamieniła się w uśmiech.
– Ależ, pani!... Och! Co za zaszczyt!... Szybko, krzesło dla wielmożnej pani...
– Nie chodzi o krzesło! Przybyłam, by widzieć się z wujem Mateuszem, i to zaraz!
– Rozumiemy doskonale, szlachetna pani... i to byłby dla mojej siostry i mnie prawdziwy zaszczyt móc cię doń zaprowadzić... tylko że jego tu nie ma!
– Nie ma go? A gdzie się podziewa?
– Pewnie w swoim domu w Marsannay. Zbliża się czas winobrania i ojciec Mateusz...
– Czy nie możesz mówić mistrz Gautherin? – krzyknęła Luiza oburzona zachowaniem olbrzyma.
– Oczywiście, że mistrz Gautherin, jeśli sobie tego życzysz! To taki dobry przyjaciel!
Katarzyna usłyszawszy, że Filibert nazywa wuja przyjacielem, ucieszyła się, gdyż to dowodziło, że wuj nie ożenił się z Amandyną.
– Powinniście udać się do Marsannay – ciągnął Filibert, kiedy u wejścia sklepu dał się słyszeć jakiś nowy głos.
– Nie ma po co jechać do Marsannay! Nie widziano go tam od dobrych trzech miesięcy!
Głos należał do niewielkiego człowieczka, którego Katarzyna natychmiast poznała: był to stary przyjaciel i sąsiad wuja, krawiec, który także posiadał winnice w Marsannay. Katarzyna podeszła do niego z radosnym uśmiechem.
– Mistrz Duriez! Jakżem szczęśliwa, że cię widzę! Jak się miewasz? Smutna twarz małego krawca, przedłużona rzadką bródką, rozjaśniła się nagle.
– O Słodka Panienko! Toż to Katarzyna!... Mała Katarzyna! Ależ ty wyrosłaś! Niech cię ucałuję!...
Rzucił się w jej stronę, lecz nagle zatrzymał się, poczerwieniał jak burak i spuścił głowę.
– Och! Przebacz mi, szlachetna pani... Jestem tak szczęśliwy ze spotkania, że zupełnie zapomniałem...
– Ale ja nie zapomniałam! Pójdź, mistrzu Duriez, i zostaw szlachetną panią w spokoju. Dla ciebie jestem zawsze Katarzyną! Ucałuj mnie!
Pod obstrzałem rozbawionych spojrzeń Waltera i nieco rozgniewanych Bérengera, który czuł oburzenie na myśl, że wszyscy ci prości ludzie zbyt śmiało sobie poczynają z jego panią, krawiec i młoda kobieta wycałowali się z zapałem.