Robert M. Wegner
Każde martwe marzenie. Opowieści z meekhańskiego pogranicza
ISBN: 978-83-64384-87-5
Wydawca: Powergraph
Copyright © 2018 by Robert M. Wegner
Copyright © 2018 by Powergraph
Copyright © 2018 for the cover by Rafał Kosik
Copyright © 2018 for the map of Meekhan by Jolanta Dybowska
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik
Redakcja: Michał Cetnarowski
Korekta: Maria Aleksandrow
Skład i łamanie: Powergraph
Ilustracja na okładce: Rafał Kosik & Jolanta Dybowska
Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik
Mapa na wyklejce: Jolanta Dybowska
Spis treści
Część I. Napięta cięciwa
Prolog
Interludium
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Interludium
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Interludium
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Interludium
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Część II. Pęknięty mur
Rozdział 21
Interludium
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Interludium
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Interludium
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Interludium
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Epilog 1
Epilog 2
Słowniczek
Część I
Napięta cięciwa
Prolog
Po pięciu dniach wędrówki na południe zeszli wreszcie w doliny zamieszkane przez ludzi i rozbili obóz w taki sam sposób, jakby znajdowali się we własnej prowincji. Jawnie, na widoku. Nie ma lepszego sposobu, by ogłosić swoje przybycie i przy okazji pokazać, że ma się dobre intencje. Tylko bandyci i złodzieje próbują się ukrywać.
Znaleziono ich tak szybko, jak się tego spodziewali. Setka zbrojnych. Białe płaszcze, najróżniejsza broń.
Straż.
Okrzyknęli się z daleka. Podali numery i miejsce pochodzenia. Tamci najpierw wydawali się skonfundowani i nieufni, potem jednak wycofali się, polecając im pozostanie na miejscu.
— Słuchamy się, panie poruczniku?
Dowódca zdjął hełm i przeczesał palcami rudą czuprynę.
— Tamten oficer to starszy porucznik. Muszę posłuchać. Sam byś się zdziwił, gdyby w Belenden nagle pojawiła się kompania spod Olekadów.
— Ale nie podobała mi się jego mina…
— Velergorf, po tym, co przeszliśmy, nie zamierzam się przejmować każdą głupią miną, którą zobaczę. Jak ranni?
— Nie najgorzej. Ale potrzebujemy ciepłego i suchego miejsca, żeby nie weszła w nich gorączka.
— Na razie niech odpoczywają. — Porucznik zerknął na niebo. — Zmierzcha, pewnie dopiero jutro przyślą po nas przewodników.
Przysłali.
Rankiem obóz otaczały trzy kompanie Straży pod dowództwem pułkownika, który przedstawił się krótko jako Mynhal Konwec z Dziewiętnastego Pułku Górskiej Straży. Przyszedł do nich w towarzystwie kilku ciężko uzbrojonych ludzi, zlustrował namioty, sprzęt, stan kompanii.
I rozkazał im złożyć broń.
Konsternacja przetoczyła się między namiotami, żołnierze wymieniali zagubione spojrzenia. Górska Straż nie rozbrajała się nawzajem, chyba że kogoś podejrzewano o zdradę. Velergorf zerknął na porucznika. Ten wahał się przez chwilę, wystarczająco długą, by jego ludzie zaczęli sięgać po miecze, topory, włócznie…
— Stać! — ryk oficera sprawił, że wszyscy zamarli w pół ruchu. — Dziesiętnicy na miejsca! Przygotować się do złożenia broni!
— Panie porucz…
— Ani słowa, dziesiętniku. Ani słowa. — Rudy porucznik odwrócił się do starszego stopniem. — Porucznik Kenneth-Lyw–Darawyt melduje Szóstą Kompanię Szóstego Pułku Górskiej Straży z Belenden gotową do złożenia broni.
Pułkownik nieznacznie skinął głową, a towarzyszący mu ciężkozbrojni rozluźnili się trochę.
— Przyjąłem, poruczniku.
— Mamy rannych, nie wszyscy dadzą radę chodzić.
— Możecie ich położyć na noszach.
— Dziękuję.
Rozbroili ich szybko i sprawnie, choć miejscowi żołnierze wydawali się lekko zaniepokojeni i rozkojarzeni. Raz po raz zerkali na wschód, jakby spodziewali się stamtąd ataku.
Velergorf bez słowa oddał topór i nóż, po czym patrzył, jak jego dowódca odpina pas z mieczem i podaje pułkownikowi. Takie gesty miały swoje znaczenie, oficer nie powinien zdawać broni komuś młodszemu stopniem.
Mynhal Konwec przyjął pas bez słowa i bez słowa przekazał go dalej.
— Mogę zapytać, skąd przyszły takie rozkazy? — Porucznik stanął przed dowódcą Dziewiętnastego.
— Ze stolicy.
— Jak konkretnie brzmiały, panie pułkowniku?
— Dowiecie się na miejscu. W koszarach. Albo i nie.
— Nie rozumiem, panie pułkowniku.
Przez ogorzałą twarz Konweca przemknęło stadko emocji. Od zniecierpliwienia po rozbawienie. Ponure i gorzkie rozbawienie.
— Zrozumie pan koło południa, panie poruczniku. Może nawet wcześniej, jeśli się pospieszymy.
Poprowadzili ich szybkim marszem i byli na tyle uprzejmi, by pomagać przy noszach. Może więc nie jest tak źle, przemknęło Velergorfowi przez głowę. Może to tylko jakaś głupia pomyłka.
Przez cały ranek wspinali się na najwyższą chyba górę w okolicy. To z pewnością nie była najprostsza ani najłatwiejsza droga, ale nikt nie protestował. Dziewiętnasty był na swoim terenie, więc pewnie miało to jakiś sens.
Gdy dotarli na szczyt, otworzyła się przed nimi panorama na szeroką na kilkadziesiąt mil, żyzną dolinę położoną między Małym a Wielkim Grzbietem. Dalej na południe widzieli szczyty Małego Grzbietu, niewyraźne i zamglone.