Nadwątloną dyscyplinę wzmocniono ogniem i żelazem, wracając nawet do niestosowanej od lat kary dziesiątkowania oddziałów, które nie wykonałyby rozkazów lub porzuciły pozycję w trakcie walki, ale podniesiono też żołd i wprowadzono bezwzględnie przestrzeganą zasadę awansu wyróżniających się żołnierzy, bez patrzenia na ich pochodzenie. Po raz pierwszy od pokoleń wyższe stopnie oficerskie stały się powszechnie dostępne dla ludzi wywodzących się spoza szlachty. Kilka miesięcy ćwiczeń, ćwiczeń i jeszcze raz ćwiczeń zrodziło armię, która czuła, że może stawić czoła koczownikom jak równy z równym.
Arcyhierarcha Świątyni Wielkiej Matki zmarł nagle, a plotka, że doszło do tego, bo zbyt nalegał na porzucenie Miasta, sprawiła, że jego następca stał się dosłownie ustami cesarza, powtarzającymi każde słowo, jakie padło z pałacu. Rozlegające się wśród czarodziejów głosy niezadowolenia z tego, że wielu z nich powołano do armii, ucichły w chwili, gdy kilku mistrzów bractw magicznych aresztowano i stracono pod zarzutem zdrady. To samo stało się z tymi mistrzami cechów kupieckich i rzemieślniczych, którzy otwarcie gardłowali przeciwko nowym podatkom nałożonym na potrzeby wojenne.
Przeorano również wywiady. Wewnętrzny i zewnętrzny – to tamta wojna wyniosła na szczyt hierarchii w Norze i Psiarni tych, którzy obecnie byli pierwszą piątką Szczurów i Ogarów. Sam Gentrell też wtedy awansował, głównie za to, że udało mu się utrzymać sieć agentów w północno-wschodnich prowincjach. Najpierw na osobistego sekretarza Pondersa-ond-Welrus, Piątego Szczura, by pod koniec wojny zająć jego miejsce i rozpocząć wspinaczkę w hierarchii Nory.
I prawie cały czas, w te parszywe dni strachu i niepewności, Kregan-ber-Arlens miał takie właśnie spojrzenie.
Spokojne, pozbawione emocji, beznamiętne. Nawet wtedy, gdy jeździł po mieście w zbroi, z mieczem w dłoni, niczym bohater jakiegoś kiczowatego poematu, i przemawiał do mieszkańców, zagrzewając ich do walki. I kiedy stawał przed Radą Pierwszych, która mimo że przestraszona wizją czystki, nadal pozostawała potężną i wpływową siłą. I gdy przyjmował delegacje koczowniczych plemion zamieszkujących Małe Stepy albo ambasadorów krain Dalekiego Południa czy królestw z zachodu. I wszyscy to widzieli, ten spokój, za którym czaiła się śmierć. I nikt nie ośmielał się wyrazić jakiegokolwiek sprzeciwu.
No, może poza Laskolnykiem i garścią tych „niezdyscyplinowanych wichrzycieli”, którym Kregan-ber-Arlens ufał. Ci wykłócali się z nim otwarcie, omawiając taktyki i strategie na nadchodzącą bitwę, a kłótnie te przeszły do pałacowej legendy.
I tylko gdy cesarz odwiedzał obozy wojskowe, dzielił się posiłkiem z żołnierskich kotłów, rozmawiał z rekrutami i z pokrytymi bliznami weteranami, jego spojrzenie traciło spokój. Miękło. A nawet czasem, gdy wizytował szpitale polowe, pełne rannych, których udało się ewakuować z pól bitewnych, mgliło się łzami. Gentrell nadal nie wiedział, ile było w tym wyrachowania, a ile prawdziwego uczucia, ale imperator w obozach śmiał się, żartował, załatwiał lepsze racje żywnościowe, przyjmował skargi na oficerów. Pił, jadł i spał na gołej ziemi. Udało mu się, jako pierwszemu władcy Meekhanu od co najmniej dwustu lat, zdobyć miłość prostych żołnierzy. I gdy kazał: „Maszerować!”, to bez słowa skargi maszerowali po trzydzieści, czterdzieści mil dziennie, a gdy powiedział: „Stać!” – stali i dopóki byli żywi, żadna siła nie zdołała ich ruszyć z miejsca. A gdy rozkazywał: „Zdobądźcie dla mnie to miejsce!”, szli i zdobywali.
Trudno obalić władcę, którego armia kocha i wielbi jak ojca, a jeszcze trudniej rozgryźć człowieka, który płacze na widok młodego żołnierza konającego od rany zadanej w brzuch i jednocześnie wydaje rozkazy zapełniające najgłębsze lochy stolicy setkami więźniów. A kopane w lasach wokół stolicy doły – dziesiątkami ciał.
Teraz ten człowiek mierzył Gentrella-kan-Owara spokojnym spojrzeniem.
Taksującym i zimnym.
— Dobrze — skwitował raport z ziem Verdanno. — Zaprosiłem cię tutaj wcześniej niż resztę, by zadać ci kilka pytań, na które przy nich mógłbyś nie chcieć odpowiadać szczerze. Zwłaszcza przy Suce, która do tej pory uważa, że Haneveld zginął przez ciebie. Doceń to.
Uśmiech cesarza mógłby kroić szkło.
— Doceniam, Wasza Wysokość.
— Świetnie. — Władca ruszył wzdłuż mapy i ponownie zatrzymał się przy północnym krańcu Wielkich Stepów. — Wyżyna Lytherańska i Wozacy Verdanno. Wysłałeś w Olekady Ekkenharda Plawersa. Tego samego, który towarzyszył ci w rzezi w zamku Lotis, dobrze pamiętam? I to od niego mamy informacje na temat And’ewersa Kalevenha, prawda?
Szczur miał ochotę wzruszyć ramionami. Kregan-ber-Arlens znał szczegóły dostępne dla nielicznych w Norze. W pewnym sensie ułatwi to znalezienie tych, którzy zbyt wiele gadają, jeżeli, rzecz jasna, nie jest to jakiś rodzaj testu, sprawdzianu lojalności. Cesarz równie dobrze mógł mu w tej chwili mówić „rusz ludzi, którzy dla mnie pracują, a będę wiedział, że nie można ci ufać”.
Tych ludzi trzeba będzie znaleźć i zostawić w spokoju. Na razie.
— Tak, Wasza Wysokość. Od niego.
— Sądziłeś, że Ogary go tam nie znajdą? Czy chciałeś mieć zaufanego człowieka, który będzie patrzył Wozakom i Laskolnykowi na ręce?
— I to, i to, panie. W Olekadach Ogary nie miały żadnych ludzi…
— Doprawdy? — Brwi cesarza powędrowały w górę.
— Żadnych, o których byśmy wiedzieli. Wyżyna Lytherańska była prawie opustoszała. Se-kohlandczycy spędzali tam zawsze lato, wypasając stada. Po co trzymać siatkę szpiegów w miejscu…
— Wystarczy. Czy twój człowiek nadal obserwuje Verdanno?
— Tak. Przez Olekady ciągle posyłamy im pomoc. Złoto, broń, żywność. No i prowadzimy negocjacje w sprawie zwrotu ich bydła.
— Negocjacje? Myślałem, że to ustalone. Mają je dostać z powrotem. Nie chcę mieć kolejnych wrogów na Wschodzie.