— Benser-som-Elgris. Chyba. Albo som-Welgris. Nie pamiętam.
— No. Ten szaleniec przyjął bitwę przed brodem, a nie za nim. Ustawił pułk w trzy czworoboki po trzy kompanie, dwa wysunięte do przodu, a środkowy cofnięty o dwieście, trzysta kroków, artylerii kazał zaś stanąć na skrzydłach. Koczownicy nie mogli go obejść, bo z jednej strony miał gęsty jak cholera las, a z drugiej wzgórze, na którym za palisadą umieścił łuczników. Zresztą wiedzieli o pościgu i rozumieli, że muszą szybko przejść rzekę. Uderzyli… Kha-dar? Pomożesz?
— Uderzyli na jego prawe skrzydło. To pod lasem, żeby znaleźć się poza zasięgiem łuczników ze wzgórza, a gdy przesunął kompanie ze środka na prawo, by wzmocnić tamtą stronę, główny atak poszedł na osłabione centrum. Każdy dowódca jazdy by tak zaatakował. Każdy.
Kailean wymieniła spojrzenia z Dagheną i Leą. Każdy? W głosie Laskolnyka było coś, co wskazywało, że on wywęszyłby pułapkę. Bo przecież musiała być pułapka.
— Ten som-Welgris zastawił pułapkę. Syn parszywej maciory i starego capa. Gdy widziałem później pole bitwy, nie wiedziałem, czy go przeklinać, czy wyściskać. Cały teren przed środkiem formacji, ten między wysuniętymi czworobokami piechoty, usiał pułapkami na konie.
— Dziury?
Meekhańska piechota chętnie kopała w ziemi dziury, w których konie łamały nogi. Meekhańska kawaleria, składająca się w większości z ludzi kochających konie, czasem chętnie zakopałaby w tych dziurach pieprzonych piechurów.
Laskolnyk chrząknął.
— Nie tylko, Kailean. Środek pola porastała wysoka do pasa trawa, jak tutaj. On kazał przygotować setki, tysiące niskich kozłów przeciw jeździe. Nie wyższych niż trzy stopy, żeby ukryć je w trawie. Rzucił je tak — kha-dar pokazał dwie pionowe linie łączone u góry poziomą — robiąc sak na konnicę. Z przodu ułożył je rzadko, potem gęściej i gęściej. Pięćdziesiąt jardów przed liniami piechoty leżały już jeden za drugim. Kazał to zrobić w nocy, a do rana trawa podniosła się, kryjąc pułapkę. Nad pojedynczym kozłem koń mógł przeskoczyć, nawet jeśli jeździec zobaczył go w ostatniej chwili, nad dwoma czy trzema też, więc koczownicy, szarżując, przeszli nad pierwszymi pułapkami, ale potem… gdy atak doszedł do głównej linii obrony… Konie przeskakiwały nad początkowymi rzędami kozłów i lądowały pośrodku pola śmierci, raniły pęciny, łamały nogi, przewracały się i nadziewały na zaostrzone paliki. A do ataku w środek poszła większość jazdy, jakieś trzy tysiące, w tym Błyskawice. Setki koni padło od razu, reszta miotała się, próbując znaleźć drogę, nie widząc w trawie kozłów, przewracając się i ginąc. A artyleria z boków i łucznicy, którzy zeszli ze wzgórza, walili w nich jak praczka w mokre szmaty. Zanim się pozbierali, stojące na skrzydłach kompanie zawinęły się wokół nich i zamknęły kocioł. Dokończ, Kocimiętka.
Ten wzruszył ramionami. O czym tu gadać?
— Gdy dotarliśmy do brodu, okazało się, że mniej niż tysiąc koczowników wymknęło się z pułapki. Głównie tych, którzy atakowali prawe skrzydło. Wyłapaliśmy ich później do ostatniego. A ci, co weszli w środek… Trudno jest oderwać się od wroga, gdy wejdziesz w taki, jak kha-dar powiedział, sak. Se-kohlandczycy jechali do ataku ciasno, całą masą, bo chcieli się przebić jednym szturmem, a potem… ufff, po co ja tyle gadam… trudno zawrócić konia, gdy ci z tyłu nie widząc pułapki, pchają cię naprzód. Widziałem to w niektórych miejscach: trzy, cztery konie leżały jeden za drugim. Wyobraź sobie teren szeroki i głęboki na czterysta kroków, usiany martwymi i umierającymi zwierzętami. Końmi z połamanymi nogami, nadzianymi na zaostrzone pale, z kośćmi zgruchotanymi przez kamienie z katapult i ciałami naszpikowanymi strzałami. Część jeszcze żyła. Piechota chodziła po polu i dobijała je kilofami i siekierami, których zwykle używa przy okopywaniu się. Ten kwik…
— Tak, ten kwik… — Laskolnyk powiedział to cicho, że ledwo go usłyszeli. — Tu zrobili to samo. Zwabili ich w pułapkę. Szpiedzy Ogara mówili prawdę. Kahel-saw-Kirhu zabezpieczył sobie lewe skrzydło rzeką…
Kailean widziała już Tos, największą rzekę księstwa. Jakieś sześćset, siedemset jardów od nich brudna, mętna woda płynęła leniwie, a jej brzegi, choć płaskie, były grząskie i bagniste. Jazda nie mogłaby tamtędy obejść wroga.
— … a prawe umocnił obozem. Kilkaset wozów spiął łańcuchami, zresztą właśnie dojeżdżamy do tego miejsca.
Właściwie trudno byłoby im się zorientować, o czym dowódca mówi, gdyby nie to, że właśnie minęli linię wyznaczoną przez płytki rów, a trawa za nim była jakaś niższa i jakby rzadsza. W tym przeklętym kraju rośliny rosły jak na drożdżach, ale nawet one potrzebują trochę czasu, by całkowicie przykryć teren, na którym zatrzymała się armia.
— Tam i tam, i tu też — kha-dar wskazywał ciemniejsze plamy — to miejsca po ogniskach. Wojsko musi jeść. Trzy rzędy wozów, a za nimi namioty, wytyczone alejki. Wartownicy. Meekhańska piechota; psiakrew, nawet w Domu Snu będą zakładać obozy. Jak dobrze poszukamy, to znajdziemy nawet latryny.
Dziewczyny ściągnęły koniom wodze i zaczęły uważniej wpatrywać się w ziemię przed sobą. Kocimiętka parsknął kpiąco.
— Zakopali je, panienki.
— Jesteś pewien? — Lea nieufnie zerknęła na trawę.
— Regulamin wojskowy przewiduje zakopanie latryn, gdy zwija się obóz. Punkt sto trzydziesty ósmy. Ryzyko zarazy. A nimi dowodzą meekhańscy oficerowie i podoficerowie.
Nie wiedziały, czy żartuje, czy nie.
— Jeśli się ze mnie nabijasz i wjadę w dół gówna, to wyczyszczę nogi Perły twoją koszulą. — Daghena ruszyła za resztą. — Złapał ich w pułapkę, kha-dar? Jak nasi koczowników?