Выбрать главу

— Tak. Tu­taj też w zie­mi ukry­te było to. — La­skol­nyk ze­sko­czył z ko­nia i ostroż­nie wszedł w pas traw poza by­łym obo­zem. — O, to wła­śnie.

Pod­niósł z zie­mi po­ła­ma­ne szcząt­ki. Dłu­gą na dwa jar­dy kło­dę prze­wier­co­no w kil­ku miej­scach i prze­bi­to krzy­żu­ją­cy­mi się bam­bu­so­wy­mi prę­ta­mi. Koń­ce prę­tów za­ostrzo­no i utwar­dzo­no w ogniu. Ca­łość była w kil­ku miej­scach po­pę­ka­na, a ko­niec kło­dy wy­strzę­pio­ny.

— Tak wy­glą­da po­ło­wa ko­zła, na któ­re­go prze­wró­ci się koń. — Trud­no było coś wy­czy­tać z twa­rzy ge­ne­ra­ła, ale Ka­ile­an nie po­trze­bo­wa­ła spe­cjal­nych umie­jęt­no­ści, by wie­dzieć, co jej kha-dar czu­je. — A tak miej­sco­wy wy­na­la­zek.

Roz­gar­nął rę­ko­ma wie­cheć tra­wy, od­sła­nia­jąc wbi­ty pio­no­wo i za­ostrzo­ny kij. Miał on sze­ro­kość trzech pal­ców, był wy­so­ki i gięt­ki, a jego ostry ko­niec znaj­do­wał się kil­ka cali po­wy­żej koń­skie­go brzu­cha. Dziew­czy­na wy­obra­zi­ła so­bie, jak w peł­nym cwa­le prze­jeż­dża nad czymś ta­kim, ukry­tym w tra­wie, nie­wi­docz­nym. Ktoś za jej ple­ca­mi, nie roz­po­zna­ła kto, splu­nął, a Jan­ne wes­tchnął i rzu­cił cięż­kim sło­wem.

La­skol­nyk uśmiech­nął się na­gle, dzi­ko, ale bez szcze­gól­nej zło­ści.

— Dla­te­go ka­za­łem wam je­chać stę­pa i uważ­nie pa­trzeć na zie­mię. I wi­dzę, że za kil­ka chwil za­cznie­cie współ­czuć miej­sco­wym, dzie­ci. Uwa­żaj­cie z tym. Oni — wska­zał miej­sce, gdzie stał obóz nie­wol­ni­czej ar­mii — mu­szą so­bie ra­dzić, jak mogą. Me­ekhań­ska prze­myśl­ność, sztucz­ki i pod­stę­py. Ogar twier­dzi, że od­dzia­ły Ka­he­la-saw-Kir­hu przy­szły pod mia­sto wie­czo­rem, za­ło­ży­ły obóz, a po­tem przez całą noc sły­chać było stam­tąd śpie­wy, śmie­chy i od­gło­sy li­ba­cji. Pło­nę­ły ogni­ska, gra­ła mu­zy­ka. I dla­te­go…

— Nikt nie pa­trzył na rów­ni­nę mię­dzy obo­zem a rze­ką.

— Tak, Lea, wła­śnie tak. Nikt nie pa­trzył, jak szy­ku­ją za­sadz­kę, wbi­ja­ją pale, ukła­da­ją ko­zły. Ran­kiem więk­szość nie­wol­ni­ków wy­szła zza wo­zów i uda­ła się nad rze­kę, zu­peł­nie jak­by szli orzeź­wić się w jej nur­cie i na­peł­nić wia­dra wodą. A wte­dy z mia­sta wy­la­ła się jaz­da, raz-dwa sta­nę­ła w szy­ku i ude­rzy­ła. Dla Ko­no­wer­czy­ków mu­sia­ło to wy­glą­dać, jak­by zła­pa­li po­wstań­ców ze spodnia­mi u ko­stek, w opusz­czo­nym obo­zie, z więk­szo­ścią pie­cho­ty nad rze­ką i gar­ścią łucz­ni­ków i pro­ca­rzy na środ­ku, któ­rzy zresz­tą na wi­dok szar­żu­ją­cej jaz­dy rzu­ci­li się do uciecz­ki. Do­wód­ca Sło­wi­ków po­my­ślał, że nie­wol­ni­cy spa­ni­ko­wa­li, że ode­tnie pie­cho­tę od wo­zów, przy­ci­śnie do rze­ki i wy­strze­la z łu­ków albo po­to­pi, a po­tem spo­koj­nie zdo­bę­dzie obóz. Tym­cza­sem ta ho­ło­ta nad rze­ką zmie­ni­ła się w czwo­ro­bok na­je­żo­ny pi­ka­mi, pu­ste pole mię­dzy nią a obo­zem oka­za­ło się li­nią pu­ła­pek, za któ­rą, w tra­wie, kry­ło się dwa ty­sią­ce naj­le­piej uzbro­jo­nej pie­cho­ty, jaką Krwa­wy Ka­hel­le miał. Łucz­ni­cy i pro­ca­rze za­trzy­ma­li się za pie­chu­ra­mi i za­czę­li strze­lać, a wozy w obo­zie ob­sa­dzi­ła resz­ta bun­tow­ni­ków. Sak na ka­wa­le­rię za­dzia­łał. To nie była wier­na ko­pia bi­twy o bród na Siyi, ale zda­ła eg­za­min. Gdy kon­ni ugrzęź­li na pu­łap­kach, stra­ci­li im­pet, czwo­ro­bok znad rze­ki ru­szył na nich, skłu­wa­jąc po rów­no ko­nie i lu­dzi. Za­pa­no­wał cha­os, na­jem­ni­cy, któ­rym obie­cy­wa­no ła­twe zwy­cię­stwo i mnó­stwo łu­pów, stra­ci­li du­cha, nie re­ago­wa­li na ko­men­dy, mie­sza­li Sło­wi­kom szy­ki. Za­czę­ła się rzeź.

Niiar po­krę­cił gło­wą.

— Mó­wisz, jak­byś to wi­dział, kha-dar.

La­skol­nyk uśmiech­nął się lek­ko.

— Nie wi­dzia­łem, ale czy­ta­łem ra­por­ty Kciu­ka. Jego lu­dzie do­tar­li do kil­ku nie­do­bit­ków z tej bi­twy. Nie­wol­ni­cy mie­li mało jaz­dy, może ze dwie­ście koni, ale gdy reszt­ki ata­ku­ją­cych rzu­ci­ły się do uciecz­ki, ta jaz­da sia­dła im na kar­ki i cię­ła, póki się dało. Pra­wie wszy­scy na­jem­ni­cy zgi­nę­li, ze Sło­wi­ków tyl­ko stu wró­ci­ło do Po­mwe, cięż­ka pie­cho­ta, któ­ra do­pie­ro wy­szła z mia­sta, na­wet nie pró­bo­wa­ła im przyjść z po­mo­cą. Zwi­nę­ła szyk i wy­co­fa­ła się za mury. Ka­hel-saw-Kir­hu zdo­był to, po co tu przy­szedł. Pan­ce­rze, broń, sio­dła i ko­ni­nę. Dużo ko­ni­ny. Jego lu­dzie mu­szą jeść.

W Ka­ile­an ode­zwa­ło się wo­zac­kie wy­cho­wa­nie i przez chwi­lę czu­ła kulę żół­ci pod­jeż­dża­ją­cą do gar­dła.

Zło­wi­ła ką­tem oka wzrok Da­ghe­ny i uspo­ka­ja­ją­co mach­nę­ła jej ręką. W po­rząd­ku, dam radę. Wzię­ła głę­bo­ki od­dech.

— Do­bre bo­jo­we ko­nie są cen­ne… — Ko­ci­mięt­ka wy­glą­dał na nie mniej wstrzą­śnię­te­go niż ona.

— Ra­cja. Ale tyl­ko wte­dy, gdy masz do­brych jeźdź­ców albo mo­żesz je do­brze sprze­dać. Poza tym, w ta­kim mły­nie jak tu­taj, w wal­ce z pie­cho­tą kry­ją­cą się za ko­zła­mi, to przede wszyst­kim ko­nie są ra­nio­ne i giną. Po co mię­so ma się mar­no­wać? Hę? Zna­cie tą me­ekhań­ską prak­tycz­ność, praw­da? W tej bi­twie Krwa­wy Ka­hel­le zdo­był ja­kieś trzy­sta koni, resz­tę za­bił i przez dwa dni, sto­jąc pod mia­stem, so­lił ich mię­so w becz­kach. To po­twier­dzo­na hi­sto­ria, są na to świad­ko­wie. Całe Po­mwe pa­trzy­ło. Nad rze­ką nie­wol­ni­cy urzą­dzi­li so­bie rzeź­nię, woda prze­pły­wa­ją­ca pod mia­stem zro­bi­ła się czer­wo­na, a góra ko­ści mia­ła wy­so­kość ka­mie­ni­cy. Miej­sco­wi ze­pchnę­li póź­niej te reszt­ki do wody.

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko na­tar­czy­wym brzę­cze­niem owa­dów. Ka­ile­an po­wstrzy­ma­ła ob­ra­zy pod­su­wa­ne przez roz­pę­dzo­ną wy­obraź­nię i sła­bym gło­sem za­py­ta­ła:

— Po co nam to opo­wia­dasz, kha-dar?

— Bo dzie­sięć dni przed tą bi­twą ar­mia nie­wol­ni­ków złu­pi­ła skła­dy han­dlo­we w pół­noc­nym Wa­he­si. Nie było tam nic cen­ne­go, tro­chę ba­weł­ny i przy­praw, ale nie­wol­ni­cy przy­pie­kli pię­ty jed­ne­mu ze schwy­ta­nych kup­ców i pod pod­ło­ga­mi zna­leź­li czte­ry­sta be­czu­łek soli. Co z tym zro­bić? Jak my­śli­cie? Kciuk prze­ka­zał mi tę in­for­ma­cję, nim wy­je­cha­li­śmy, ale nie wie­dział, co to może zna­czyć. Ja chy­ba wiem.

La­skol­nyk z za­dzi­wia­ją­cą lek­ko­ścią wsko­czył na sio­dło, od­wró­cił się do nich i na­gle do Ka­ile­an do­tar­ło, że coś zmie­ni­ło się w jego twa­rzy. Był sku­pio­ny, spo­koj­ny, opa­no­wa­ny, ale i w ja­kiś dziw­ny spo­sób pod­eks­cy­to­wa­ny. Jak chło­piec, któ­ry do­strzegł szan­sę na nie­złą za­ba­wę.

— Mu­sia­łem zo­ba­czyć to mia­sto i pole bi­twy, Ka­ile­an. Bo Ka­hel-saw-Kir­hu przy­je­chał tu nie tyl­ko z bro­nią, ale też z becz­ka­mi i solą. A to zna­czy­ło, że wie­dział, jak bi­twa się skoń­czy. Za­pla­no­wał ją so­bie, sto­czył w gło­wie, za­nim pierw­szy koń wy­je­chał z mia­sta, i wy­grał, nim pierw­sza sza­bla wy­sko­czy­ła z po­chwy. Cho­le­ra… mia­łem się prze­ko­nać, czy to po­wsta­nie ma szan­sę po­wo­dze­nia i czy Im­pe­rium może mu re­al­nie po­móc. Ale je­śli nie­wol­ni­cy mają ta­kich do­wód­ców… Bia­łe Ko­no­we­ryn… nie, całe Da­le­kie Po­łu­dnie ma kło­pot. Bar­dzo duży kło­pot.