Выбрать главу

Wte­dy zde­cy­do­wa­li się dzia­łać.

La­skol­nyk zer­k­nął tyl­ko na pierz­cha­ją­cych na­jem­ni­ków i po­wie­dział:

— Ucie­ka­my, dzie­ci. Tu za­raz zro­bi się taki młyn, że usie­ką nas jed­ni albo dru­dzy, bez py­ta­nia, kim je­ste­śmy.

To było oczy­wi­ste – dla miej­sco­wych żoł­nie­rzy wy­glą­da­li zbyt me­ekhań­sko, a po­nie­waż nie mie­li na szy­jach śla­dów po ob­ro­żach, nie­wol­ni­cy naj­pew­niej we­zmą ich za ban­dę na­jem­ni­ków na usłu­gach Pani Oka.

Wy­szli z na­mio­tu i po­truch­ta­li tam, gdzie sta­ły ich ko­nie. Pil­nu­ją­cy zwie­rząt straż­nik na­wet nie otwo­rzył ust, gdy ich ósem­ka po­de­szła i za­czę­ła sio­dłać wierz­chow­ce.

— Zni­kaj — mruk­nął do nie­go Jan­ne.

Mło­dy żoł­nierz ski­nął gło­wą i po­biegł przed sie­bie.

— Co te­raz, kha-dar?

— Ucie­ka­my. — La­skol­nyk wsko­czył na sio­dło i wska­zał ręką na po­łu­dnio­wy wschód. — To chy­ba je­dy­ne miej­sce, gdzie jesz­cze nikt się nie bije.

Ko­ci­mięt­ka po­pra­wił sza­blę w po­chwie, za­ło­żył hełm.

— A jak ko­goś spo­tka­my, to co? Le­je­my?

— Uni­ka­my wal­ki, jak tyl­ko się da, Sar­den. No, chy­ba że nie bę­dzie wyj­ścia. Jan­ne, od­po­czą­łeś?

— Odro­bi­nę.

— Znajdź nam ja­kieś oczy na nie­bie i wy­patrz wol­ną dro­gę.

Mło­dy jeź­dziec po­chy­lił się w sio­dle, przy­mknął po­wie­ki. I na­gle drgnął, przez jego twarz prze­biegł skurcz, a dło­nie spa­zma­tycz­nie ścią­gnę­ły wo­dze, aż koń, któ­re­go do­sia­dał, za­rżał i przy­siadł na za­dzie.

— Kha-dar…

— Mów, Jan­ne.

— Wi­dzę… wi­dzę pta­ki na za­cho­dzie. Za na­szy­mi… za ar­mią nie­wol­ni­ków… set­ki pta­ków.

Głos męż­czy­zny był tak głu­chy i spię­ty, że nikt na­wet nie po­my­ślał, by wy­rwać go z transu.

— Coś nie tak z tymi pta­ka­mi?

— Nie, kha-dar. Ale pod nimi… Pod nimi jest ar­mia. Cała pie­przo­na ar­mia. Sło­nie i kon­ni­ca. I idzie wła­śnie do ata­ku na obóz na­szych, na oko­py.

Jan­ne otwo­rzył oczy. Wy­glą­dał, jak­by wła­śnie bu­dził się z kosz­ma­ru.

— Oni ich wdep­czą w zie­mię.

Ka­ile­an wy­mie­ni­ła spoj­rze­nia z Dag i Leą. Pani Oka oka­za­ła się spryt­na – ja­kimś cu­dem zdo­ła­ła spra­wić, że część jej ar­mii prze­szła las i zna­la­zła się na ty­łach Ka­he­la-saw-Kir­hu. A po­my­śleć, że przez chwi­lę na­wet wie­rzy­ły jej, gdy za­pew­nia­ła, że nie chce rze­zi.

Kłam­li­wa suka.

La­skol­nyk pod­je­chał do Jan­ne i po­trzą­snął jego ra­mie­niem.

— Wi­dzia­łeś ja­kieś zna­ki? Cho­rą­gwie?

— Mają ze sobą sztan­da­ry, kha-dar. Nie­bie­skie­go węża na zie­lo­nym polu.

— Ge­ghij­czy­cy.

— C-co? — wy­rwa­ło się Ka­ile­an.

— To ge­ghij­ska ka­wa­le­ria i sło­nie, dziew­czy­no. Nie dziw się tak. Mnie też się wy­da­wa­ło, że De­ana d’Klle­an coś za spo­koj­nie cze­ka­ła na tę bi­twę. W tym wą­skim przej­ściu to nie ona wpa­dła w pu­łap­kę Krwa­we­go Ka­hel­le, tyl­ko on wpadł w jej.

* * *

— To dla­te­go dwa dni temu ka­za­łaś nam zwol­nić? — za­py­tał Umne­res, a z jego twa­rzy po raz pierw­szy znikł wy­raz ary­sto­kra­tycz­ne­go dy­stan­su. Zer­kał na De­anę, jak­by nie wie­dział, czy ma się jej kła­niać, czy ucie­kać.

Nie od­po­wie­dzia­ła od razu, pa­trząc, jak z oko­pów po­wstań­czej ar­mii wy­le­wa się sza­ra chma­ra prze­ra­żo­nych ucie­ki­nie­rów. A za nimi su­nie kon­ni­ca, tnąc, dźga­jąc lan­ca­mi i tra­tu­jąc wszyst­ko po dro­dze. A za kon­ni­cą sło­nie.

O nich nie dało się na­wet po­wie­dzieć, że tra­to­wa­ły. Sło­nie wbi­ja­ły się w prze­ra­żo­ną ciż­bę, miaż­dżąc ją i ugnia­ta­jąc. Bro­dzi­ły w ludz­kich cia­łach ni­czym ol­brzy­my z dzie­cię­cych kosz­ma­rów, jed­nym ude­rze­niem cio­sów wy­sy­ła­jąc po kil­ku po­wstań­ców w po­wie­trze, oba­la­jąc ich trą­ba­mi i wdep­tu­jąc w zie­mię.

Wszyst­ko na­gle ją opu­ści­ło, siła, zde­cy­do­wa­nie, pew­ność sie­bie.

Do­pó­ki do­wo­dzi­ła, póki wy­da­wa­ła roz­ka­zy, ja­koś się trzy­ma­ła. Wal­czy­ła dla swo­ich lu­dzi, dla miesz­kań­ców Bia­łe­go Ko­no­we­ryn, dla La­we­ne­re­sa. Ale te­raz stra­ci­ła kon­tro­lę; na­wet gdy­by wy­sła­ła stu goń­ców, nie zdo­ła­ła­by po­wstrzy­mać tej rze­zi. Nikt nie zdo­łał­by jej po­wstrzy­mać.

Spoj­rza­ła w lewo – ta­bor sta­nął, bez­sil­ny wo­bec tego, co się dzia­ło. Za­pew­ne na zdo­by­cie go bę­dzie trze­ba po­świę­cić jesz­cze tro­chę cza­su, ale do wie­czo­ra po­wi­nien upaść. Albo się pod­dać. Gdy na­de­szła ge­ghij­ska ar­mia, to­wa­rzy­szą­ca wo­zom po­wstań­cza pie­cho­ta za­re­ago­wa­ła wła­ści­wie. Utwo­rzy­ła zwar­te ko­lum­ny i ru­szy­ła do kontr­ata­ku, lecz ucie­ka­ją­cy w pa­ni­ce lek­ko­zbroj­ni wpa­dli na nią, zmie­sza­li szyk, a sło­nie do­koń­czy­ły dzie­ła. W kil­ka mi­nut było po wszyst­kim.

To samo dzia­ło się na ca­łym polu bi­twy. Ba­wo­ły bez roz­ka­zu po­rzu­ci­ły po­zy­cje i su­nę­ły na­przód, pcha­jąc przed sobą lżej­sze od­dzia­ły po­wstań­cze, dźga­jąc je włócz­nia­mi, oba­la­jąc tar­cza­mi, prze­kra­cza­jąc mar­twych i ran­nych, któ­rych do­bi­ja­no na zie­mi. Łucz­ni­cy Sło­wi­ków do­sie­dli koni i ga­nia­li po ca­łym te­re­nie, szy­jąc strza­ła­mi do każ­de­go, kto się na­wi­nął, i za­pę­dza­jąc ucie­ka­ją­cych z po­wro­tem przed szar­żu­ją­ce sło­nie.

Rzeź.

Ma­sa­kra.

De­ana czu­ła pust­kę w gło­wie i w ser­cu. Cał­ko­wi­tą. Jak­by coś po­żar­ło ją od środ­ka. To nie tak mia­ło wy­glą­dać.

Ge­ghij­scy na­jem­ni­cy mie­li przy­być wcze­śniej, a nie w sa­mym środ­ku naj­za­cięt­sze­go star­cia, gdy ich atak zmie­nił pole bi­twy w ma­chi­nę do szat­ko­wa­nia ludz­kie­go mię­sa.

— Wie­dzia­łam, że resz­ta ar­mii Han­ta­ra Seh­ra­wi­na czai się na po­łu­dniu — po­wie­dział ci­cho. — Ka­za­łam więc Evi­kia­to­wi na­wią­zać z nimi kon­takt i za­pro­po­no­wać wspól­ny atak. Za go­dzi­wą za­pła­tą, oczy­wi­ście. Mie­li do przej­ścia ja­kieś sie­dem­dzie­siąt mil, a nie dwie­ście, jak my, ale mu­sie­li iść w ta­jem­ni­cy, no­ca­mi, za dnia za­pa­da­jąc w lasy…

— Pani, nie mu­sisz mi tego mó­wić…

— Mu­szę. — Pust­ka w jej wnę­trzu zdo­bi­ła się zim­na i mrocz­na. — Bo wiesz, o kim za­po­mnia­łam w tym ca­łym roz­gar­dia­szu? O kimś z Bi­blio­te­ki. To za­baw­ne, wspie­ra­ją mnie, a ja nie za­bra­łam na tę woj­nę żad­ne­go bi­blio­te­ka­rza. Ni­ko­go, kto by uczci­wie spi­sał, ile krwi prze­le­wa się te­raz mo­imi rę­ka­mi. Więc li­czę na to, że ty to spi­szesz. Jako… uczo­ny.

Za­śmia­ła się lek­ko hi­ste­rycz­nie. To nie tak mia­ło wy­glą­dać. Chcia­ła… mu­sia­ła wy­grać tę bi­twę, ale nie w taki spo­sób. Nie, koń­cząc ją taką ma­sa­krą.

— Nasz obóz…

— Nie przej­muj się nim, magu. Na­sze dziel­ne woj­ska od­bi­ja­ją go wła­śnie z rąk wro­ga, któ­re­go spy­cha­ją do rze­ki. Nie może być ina­czej, sko­ro Wiel­ka Mat­ka zde­cy­do­wa­ła, że wy­ką­pie moją du­szę w mo­rzu krwi.