Выбрать главу

* * *

Za­miast skie­ro­wać się na po­łu­dnio­wy wschód, cza­ar­dan po­mknął ku rze­ce. La­skol­nyk za­wsze tak dzia­łał, po­dej­mo­wał de­cy­zję w mgnie­niu oka, bez oglą­da­nia się na kon­se­kwen­cje.

No ale byli Me­ekhań­czy­ka­mi, oby­wa­te­la­mi Im­pe­rium. I te­raz, gdy sy­tu­acja się zmie­nia­ła, po pro­stu nie mo­gli zo­sta­wić swo­ich ro­da­ków bez ostrze­że­nia.

Kłę­by dymu, wznie­co­ne przez spa­ni­ko­wa­ne ko­nie cią­gną­ce wiąz­ki trzcin, na­dal za­snu­wa­ły oko­li­cę. Mi­nę­li śla­dy wal­ki, ja­kieś tru­py, kil­ka­dzie­siąt prze­wró­co­nych na­mio­tów. Ko­lej­ne tru­py, tym ra­zem Ba­wo­łów, całą gru­pę żoł­nie­rzy, któ­rzy naj­wy­raź­niej bro­ni­li się w tym miej­scu do ostat­nie­go. A po­tem z dymu wy­ło­nił się od­dział oko­ło dwu­stu pie­chu­rów w pry­mi­tyw­nych prze­szy­wa­ni­cach, ze zdo­bycz­ny­mi heł­ma­mi na gło­wach i całą ko­lek­cją róż­nych tarcz. Pie­chu­rzy za­ję­ci byli wła­śnie do­bi­ja­niem ja­kichś na­jem­ni­ków.

— Prrr! — Ka­ile­an zo­ba­czy­ła, że kha-dar ścią­ga wo­dze i jed­no­cze­śnie krzy­czy — Gen­no La­skol­nyk! Je­stem Gen­no La­skol­nyk! Opu­ścić broń!

Nie po­słu­cha­li, na­sta­wia­jąc włócz­nie, kosy oraz wi­dły i zbli­ża­jąc się do nich z kil­ku stron. Cho­le­ra! Ręce, unie­sio­ne zgod­nie z po­le­ce­niem La­skol­ny­ka, za­czę­ły jej cią­żyć w stro­nę bro­ni.

— Stać! — Z tyl­ne­go sze­re­gu po­wstań­ców wy­ło­nił się po­staw­ny bro­dacz z czer­wo­nym kar­wa­szem na ręce. — Opu­ścić broń! Wi­tam, ge­ne­ra­le.

Tyl­ko tyle. Za­wsze to jed­nak le­piej niż kosa w brzu­chu.

— Kto tu do­wo­dzi?

— Tą kom­pa­nią ja. Puł­kiem, Su­chryn Ma­łysz­czur, ale od pół go­dzi­ny go nie wi­dzia­łem. Strasz­ne za­mie­sza­nie jest tu­taj, za­nim skoń­czy­li­śmy z tam­ty­mi Ba­wo­ła­mi i tą ho­ło­tą — wska­zał na mar­twych na­jem­ni­ków — pułk się roz­dzie­lił na kom­pa­nie i po­szedł w tany.

Tany. Więc tak pie­cho­cia­rze na­zy­wa­li pod­pa­la­nie i wy­rzy­na­nie wszyst­kie­go wo­kół.

— Czym przy­pły­nę­li­ście?

— Tra­twa­mi.

— Ła­duj­cie się na nie i ucie­kaj­cie. Gdzie­kol­wiek.

— A dla­cze­góż to mamy ucie­kać, ge­ne­ra­le? — Wy­so­ki, mie­rzą­cy do­brze po­nad sie­dem stóp czar­no­skó­ry ol­brzym wy­ło­nił się z kłę­bów dymu. To­wa­rzy­szy­ło mu kil­ku­dzie­się­ciu Uawa­ri Nahs w skó­rza­nych pan­cer­zach i z prze­ra­ża­ją­cy­mi bo­jo­wy­mi sier­pa­mi w rę­kach.

— Uwa­re. — Kha-dar ski­nął gło­wą. — Ge­ghij­ska ar­mia na­de­szła z po­mo­cą De­anie d’Klle­an. Kon­ni­ca i sło­nie. Ude­rzy­li na wasz obóz od tyłu i…

Prze­rwał, bo twa­rze pie­chu­rów nie zmie­ni­ły wy­ra­zu. Ani na jotę.

— Wie­cie.

— Wie­my. Sły­szy­my. Gdy­byś nie jeź­dził na ko­niu w ta­kim śmiesz­nym heł­mie, też byś to sły­szał, w koń­cu bi­twa to­czy się tyl­ko z ty­siąc dłu­gich kro­ków stąd.

Ka­ile­an nad­sta­wi­ła ucha. Zza od­le­głe­go o kil­ka­set jar­dów wzgó­rza do­cho­dzi­ły od­gło­sy wal­ki. Inne niż do tej pory. Trą­bie­nie sło­ni sły­chać było aż tu­taj. I wrza­ski ra­do­ści też.

Uwa­re Lew uśmiech­nął się sze­ro­ko, spo­koj­nie.

— Gdzie niby mamy ucie­kać? Na dru­gą stro­nę Tos? A może w dół rze­ki?

Ka­ile­an po­wio­dła wzro­kiem po twa­rzach pie­chu­rów. Bia­łych, brą­zo­wych i czar­nych. Mło­dych i sta­rych. Na każ­dej zo­ba­czy­ła spo­kój i zde­cy­do­wa­nie.

Jej kha-dar naj­wy­raź­niej też to do­strzegł.

— Sto jar­dów stąd mi­nę­li­śmy nie­wiel­ki pa­gó­rek. Pie­cho­ta mo­gła­by się tam nie­źle bro­nić — po­wie­dział, a w jego gło­sie było coś ta­kie­go, że Ka­ile­an nie ośmie­li­ła się spoj­rzeć mu w oczy.

Kil­ka uśmie­chów po­ja­wi­ło się na twa­rzach żoł­nie­rzy, gdy Uwa­re Lew od­po­wie­dział:

— Wiem. Ale my nie przy­szli­śmy tu, żeby się bro­nić. Więc je­śli nie za­mie­rzasz zsiąść z ko­nia i do nas do­łą­czyć, le­piej od­jedź. Za chwi­lę nie bę­dzie­my już opusz­czać bro­ni na­wet na żą­da­nie me­ekhań­skie­go ge­ne­ra­ła.

Sta­li przez kil­ka dłu­gich chwil, pa­trząc so­bie w oczy, jeź­dziec z pół­noc­nych ste­pów i czar­ny ol­brzym z Po­łu­dnia, i to La­skol­nyk pierw­szy od­wró­cił wzrok. A po­tem cza­ar­dan za­wró­cił w miej­scu i po­mknął przed sie­bie.

* * *

— Lu­uuuka­aaaa! Lu­uuuka­aaaa!

To nie był zwy­kły krzyk. To nie było na­wet wy­cie ani sko­wyt. Koło klę­cza­ła na zie­mi po­środ­ku la­za­re­tu, któ­ry ja­kimś cu­dem nie zo­stał jesz­cze od­kry­ty ani za­ata­ko­wa­ny, i jego imie­niem roz­dzie­ra­ła nie­bo.

Pani Naj­ła­skaw­sza!

Do­sko­czył do dziew­czy­ny, zła­pał za ra­mio­na, ob­jął. Za­nio­sła się roz­pacz­li­wym szlo­chem i uci­chła.

— Oni pła­czą, Lu­uuka… — za­czę­ła po chwi­li. — Pła­czą i cier­pią. Nie chcę… Nie chcę, żeby pła­ka­aali… Nie chcę­ę­ę­ęę!

Tu­lił ją moc­no i ko­ły­sał jak dziec­ko. Kil­ka­set jar­dów od nich ka­wa­le­ria i sło­nie, któ­re pół go­dzi­ny temu wy­szły z lasu, prze­wa­li­ły się już przez obóz Krwa­we­go Ka­hel­le, wy­pchnę­ły każ­de­go, kto zdo­łał przed nimi uciec, za li­nię oko­pów, i za­czę­ły rzeź. Luka wie­dział, co te­raz bę­dzie. Za go­dzi­nę, dwie albo trzy, gdy skoń­czy się ma­sa­kra, znaj­dą ich tu i za­bi­ją. Będą przy­szpi­lać ran­nych do zie­mi, roz­bi­jać im gło­wy obu­cha­mi, może przy­pro­wa­dzą sło­nie i każą się im prze­spa­ce­ro­wać po ko­na­ją­cych.

Bo tyl­ko tacy zo­sta­li w szpi­ta­lu. Każ­dy, kto miał choć odro­bi­nę sił, szedł, pełzł lub czoł­gał się już w głąb lasu. Po śmierć, oczy­wi­ście, od ro­bac­twa i gan­gre­ny, ale pew­ny, że umie­ra­jąc, nie bę­dzie wi­dzieć gęb ko­no­wer­skie­go żoł­dac­twa.

Ze zdro­wych zo­sta­li już tyl­ko on i Koło.

Je­że­li moż­na ich na­zwać zdro­wy­mi.

Skąd ja się tu wzią­łem?, za­tłu­kła mu się w gło­wie na­gła myśl. Prze­cież ostat­nie, co pa­mię­tał, to ta­bor. Dla­cze­go, huk­nął się pię­ścią w gło­wę, dla­cze­go od­ma­wiasz mi po­słu­szeń­stwa? Nie te­raz. Te­raz mu­szę za­brać stąd Koło i ucie­kać.

Spró­bo­wał pod­nieść dziew­czy­nę, ale zda­wa­ła się wa­żyć tyle, ile je­den z tych cho­ler­nych sło­ni.

— Pro­szę, Koło — wy­szep­tał. — Pro­szę, wstań. Mu­si­my ucie­kać. Oni wkrót­ce przyj­dą.

— One? — za­py­ta­ła na wpół przy­tom­nie.

Oni, one. Co za róż­ni­ca.

— Tak. One.

— I będą się śmiać i krzy­czeć?

— Tak, mała. Będą się śmiać i krzy­czeć, jak ro­zu­miem. Mu­si­my ucie­kać.

— Ale… Luka… ja… nie… chcę…. już… ucie­kać.

Unio­sła twarz i spoj­rza­ła na nie­go okiem bia­łym i czar­nym. Lecz w obu do­strzegł tyl­ko ciem­ność i pust­kę.

— Koło?

Coś się zmie­ni­ło. Pa­trzył w tę ciem­ność w jej oczach i do­strzegł mo­ment, gdy na jej dnie po­ja­wi­ła się iskier­ka. Ma­leń­ka jak pierw­sza gwiaz­da na nie­bo­skło­nie. Błysz­cza­ła na­wet w oku za­sło­nię­tym biel­mem.