Выбрать главу

Koło wsta­ła.

— Za­wo­łaj ich, Luka — po­wie­dzia­ła ta­kim to­nem, że aż prze­szły go ciar­ki. — Zwo­łaj wszyst­kich, co pła­czą. I po­wiedz, że już mogą prze­stać.

* * *

Umne­res z Luwi jęk­nął na­gle i zła­pał się za brzuch. De­ana też to po­czu­ła: jak­by jej sani osza­lał i wy­buchł na­gle pło­mie­niem. Jak­by zna­la­zła się o krok od bi­tew­ne­go transu.

— Aga­rze od Ognia, chroń nas! — wy­ję­czał mistrz ma­gii, po czym osu­nął się na ko­la­na i zwy­mio­to­wał.

Ona nie mo­gła tego zro­bić, bo nic nie ja­dła od rana. A poza tym naj­wy­raź­niej ina­czej re­ago­wa­ła na to, co szar­pa­ło tak jej du­szą. Spoj­rza­ła w stro­nę, gdzie, jak się jej zda­wa­ło, świat za­pa­dał się w so­bie, krzy­cząc. Był to głos prze­peł­nio­ny taką nie­na­wi­ścią, że omal nie stra­ci­ła przy­tom­no­ści.

Ktoś zła­pał ją za ra­mię i pod­trzy­mał. Sa­miy. Do­brze, że był obok.

— Jest po­nad milę stąd — wy­szep­tał zmar­twia­ły kor­nak. — Po­nad milę! Pa­nie mój, co nad­cho­dzi?

* * *

Ścią­gnę­li ko­niom wo­dze jed­no­cze­śnie. Ka­ile­an, Da­ghe­na, Lea, Ko­ci­mięt­ka, Jan­ne i kha-dar.

— O Pani! — Lea chy­ba po raz pierw­szy w ży­ciu we­zwa­ła na po­moc Wiel­ką Mat­kę. — Co to jest?

Obej­rze­li się rów­no­cze­śnie na wzgó­rze, za któ­rym do­ży­na­no po­wstań­czą ar­mię. TO było wła­śnie tam. Jak­by dziu­ra w świe­cie, wrzesz­czą­ca pierw­szym krzy­kiem dziec­ka i łka­ją­ca ostat­nim od­de­chem star­ca jed­no­cze­śnie.

Do­wód­ca cza­ar­da­nu za­wró­cił ko­nia.

— Je­dzie­my na wzgó­rze.

— Czy my nie mie­li­śmy stąd ucie­kać, ge­ne­ra­le?

Po raz pierw­szy od na­praw­dę dłu­gie­go cza­su Ko­ci­mięt­ka zwró­cił się do La­skol­ny­ka tak ofi­cjal­nie.

— Sar­den, od lat za czymś ta­kim jeż­dżę. Mu­szę się, do cho­le­ry, do­wie­dzieć, co się wła­ści­wie dzie­je!

Więc po­ga­lo­po­wa­li z po­wro­tem.

Rozdział 43

Gdy tyl­ko va­ihi­ro­wie ru­szy­li na­przód, rów­ni­na u stóp gi­gan­ta za­ro­iła się od po­two­rów. Do­słow­nie za­ro­iła. Ich hor­da wy­glą­da­ła jak wiel­ka ar­mia owa­dów szy­ku­ją­ca się do wal­ki, pul­so­wa­ła i drża­ła, la­ta­ją­ce mon­stra uno­si­ły się nad nią z wrza­skiem, a mniej­sze stwo­ry wspi­na­ły się na grzbie­ty więk­szych, two­rząc pię­tro­we kosz­ma­ry. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by wszyst­kie be­stie Do­li­ny przy­by­ły tu, by ich po­wstrzy­mać.

Czwo­ro­rę­cy usta­wi­li się w klin z cięż­ko­zbroj­ny­mi na szpi­cy i łucz­ni­ka­mi po­środ­ku i ru­szy­li do ostat­nie­go ata­ku. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło się, że na­praw­dę bę­dzie to ich po­że­gnal­ny zryw. Że żywa ścia­na po­kracz­nych stwo­rów za­trzy­ma i zmiaż­dży na­cie­ra­ją­cych samą swo­ją masą. Że spa­da­ją­ce z nie­ba la­ta­ją­ce obrzy­dli­wo­ści za­le­ją ich i uto­pią ni­czym krwa­wy deszcz.

Trzy razy su­ną­ca na­przód for­ma­cja za­trzy­my­wa­ła się, usy­pu­jąc wo­kół sie­bie wał z po­rą­ba­nych, po­miaż­dżo­nych i po­sie­ka­nych tru­cheł. I trzy razy Key’la była prze­ko­na­na, że już nie ru­szy na­przód. Wo­jow­ni­cy gi­nę­li od kłów i szpo­nów, pa­da­li od tru­ci­zny, pod­da­wa­li się pohe i albo roz­szar­py­wa­ły ich be­stie, albo za­bi­ja­li po­bra­tym­cy.

Jed­nak za każ­dym ra­zem atak w koń­cu ustę­po­wał, za­ła­my­wał się, jak­by te pół­ro­zum­ne kosz­ma­ry Do­li­ny za­czę­ły od­czu­wać lęk przed fu­rią va­ihi­rów. I na­wet od­le­głe na­wo­ły­wa­nia Pa­ste­rzy do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zmu­sza­ły je do po­now­ne­go sztur­mu.

A czwo­ro­rę­cy szli nie­po­wstrzy­ma­nie, jak­by czer­pa­li siły z obec­no­ści swo­je­go boga. Co­raz wię­cej pół­zwie­rzę­cych twa­rzy uno­si­ło się i roz­ja­śnia­ło nie­kła­ma­nym za­chwy­tem. Aura Tho­we­tha po­tęż­nia­ła i z każ­dym kro­kiem, któ­ry ich do nie­go zbli­żał, na­wet ci mało wraż­li­wi na Moc za­czy­na­li do­strze­gać syl­wet­kę gi­gan­ta.

Ostat­nia mila kosz­to­wa­ła ich czwar­tą część ar­mii, a Key’la od­kry­ła, że już na­wet od­wra­ca­nie twa­rzy od rze­zi nie chro­ni przed jej ob­ra­za­mi. Bo va­ihir­ski klin nie roz­trą­cał sze­re­gów be­stii, tyl­ko wy­rą­by­wał so­bie w nich dro­gę, więc te­raz wszy­scy bro­dzi­li w się­ga­ją­cej ko­stek brei skła­da­ją­cym się z krwi, gów­na i roz­sie­ka­nych ciał. Gdy dziew­czyn­ka raz od­wa­ży­ła się unieść gło­wę i zer­k­nąć w przód, zro­zu­mia­ła, dla­cze­go tak się dzia­ło: za przed­ni­mi li­nia­mi cięż­ko­zbroj­nych po­stę­po­wa­ły sze­re­gi va­ihi­rów rze­czy­wi­ście szat­ku­ją­cych na ka­wał­ki każ­de tru­chło. Na­wet drep­czą­cy kil­ka kro­ków od niej Ko­cyk wy­da­wał się wzbu­rzo­ny tym, co się dzie­je.

Usta Zie­mi po­de­szła i przy­tu­li­ła dziew­czyn­kę w zdu­mie­wa­ją­co tkli­wym ge­ście.

— Nie­któ­re z nich po­tra­fią nie­spo­dzie­wa­nie ożyć. Prze­ko­na­li­śmy się już o tym. – Po­da­ła jej coś w ro­dza­ju ob­szer­nej chu­s­ty. – Owiń gło­wę, za­słoń usta, patrz pod nogi i nie myśl. Wkrót­ce bę­dzie po wszyst­kim.

Po wszyst­kim. Gdy­by tyl­ko wie­dzia­ła, co to tak na­praw­dę zna­czy.

Po­ko­na­li ostat­nie jar­dy i otwo­rzy­li obron­ny krąg wo­kół ko­lum­ny wię­żą­cej ko­niec łań­cu­cha. Wresz­cie sta­nę­li u stóp swo­je­go boga. A be­stie za­kłę­bi­ły się wo­kół i od­sko­czy­ły w tył.

Jak­by też czu­ły, że zbli­ża się coś wiel­kie­go.

Key’la ośmie­li­ła się unieść wzrok i ro­zej­rzeć wo­kół. Z ar­mii va­ihi­rów do­tar­ły tu może dwie trze­cie tych, któ­rzy we­szli do Do­li­ny Żalu. Ale wca­le nie wy­glą­da­li na zwy­cięz­ców. Łucz­ni­kom koń­czy­ły się strza­ły, część wo­jow­ni­ków stra­ci­ła broń, więk­szość krwa­wi­ła z po­spiesz­nie opa­trzo­nych ran i mo­gła wal­czyć tyl­ko trze­ma, dwo­ma lub na­wet jed­ną ręką.

Nie wró­ci­my stąd, zro­zu­mia­ła w na­głym prze­bły­sku. Chy­ba że ten ich bóg się uwol­ni i do­ko­na ja­kie­goś cudu.

Jak to po­wie­dzia­ła Usta Zie­mi? Ofia­ru­ją Tho­we­tho­wi krew i du­sze? Key’la unio­sła wzrok w nie­bo, pa­trząc na wzno­szą­ce­go się nad nimi ol­brzy­ma. Le­d­wo po­wstrzy­ma­ła się od wy­gra­ża­nia mu pię­ścia­mi. I co, mało ci jesz­cze? Mało? To two­je dzie­ci. Twoi wy­znaw­cy. Ura­tuj ich!

No tak. Te­raz mia­ła przy­naj­mniej do­wód, że ten krwi­sto­czer­wo­ny gi­gant z pew­no­ścią jest praw­dzi­wym bo­giem. Bo­wiem jak wszy­scy oni mil­czał.

Stwo­ry z Do­li­ny ze­bra­ły się na od­wa­gę i ru­szy­ły do na­tar­cia, a po­wie­trze znów wy­peł­ni­ło się wy­ciem i ry­ka­mi.

Usta Zie­mi po­de­szła do Key’li, uklę­kła na­prze­ciw i kła­dąc dol­ne dło­nie na jej ra­mio­nach, spoj­rza­ła jej po­waż­nie w oczy.

— Mu­sisz znisz­czyć ka­mień, w któ­rym tkwi łań­cuch.

Dziew­czyn­ka za­śmia­ła się hi­ste­rycz­nie. Oczy­wi­ście. Za­raz to zro­bi.