Выбрать главу

Ka­mien­na pod­sta­wa, w któ­rej tkwił łań­cuch, mia­ła ja­kieś sto stóp śred­ni­cy i po­ło­wę tego w wy­so­ko­ści, i wy­glą­da­ła jak wa­lec wy­cio­sa­ny z czar­ne­go gra­ni­tu. Łań­cuch łą­czył się z jego szczy­tem, ale po­nie­waż sta­li tuż u pod­sta­wy ko­lum­ny, Key’la nie wi­dzia­ła tego do­kład­nie. Wie­dzia­ła jed­nak jed­no: mimo że po­wierzch­nię ka­mie­nia po­kry­wa­ły szcze­li­ny i rysy, po­trze­ba było na­praw­dę wiel­kie­go cza­row­ni­ka, żeby po­my­śleć choć­by o nad­kru­sze­niu ta­kiej skal­nej masy.

— Nie mamy ni­ko­go in­ne­go, kto po­tra­fił­by po­słu­żyć się Mocą — mó­wi­ła da­lej va­ihir­ska ko­bie­ta — bo ten świat jest zbyt ja­ło­wy, mar­twy, za mało praw­dzi­wy, by Moc chcia­ła się go trzy­mać. Na­wet du­chy opusz­cza­ją go naj­szyb­ciej, jak się da. Ale nie­któ­rzy z nas po­tra­fią do­strze­gać… nie­zwy­kło­ści.

Spoj­rze­nie ży­we­go oka Ust Zie­mi pra­wie pa­rzy­ło.

— Nie strasz mnie, pro­szę. — Dziew­czyn­ka pró­bo­wa­ła się cof­nąć, ale va­ihir­ska ko­bie­ta wzmoc­ni­ła tyl­ko chwyt.

— Je­steś nie­zwy­kło­ścią, Sła­ba Jed­na, zo­ba­czy­łam to moim ka­mien­nym okiem, gdy tyl­ko przede mną sta­nę­łaś. Ota­cza­ją cię du­sze. Ty­sią­ce dusz wi­ru­ją wo­kół cie­bie, a każ­da z nich nie­sie cząst­kę Mocy. Być może je­steś je­dy­ną oso­bą, któ­ra może tu ko­rzy­stać z cze­goś, co w two­im świe­cie na­zy­wa się ma­gią. Je­steś dla nas je­dy­ną na­dzie­ją.

Pa­trząc w pło­ną­ce dzi­kim pra­gnie­niem oko, Key’la zro­zu­mia­ła, że tam­ta nie żar­tu­je ani so­bie z niej nie kpi. Usta Zie­mi na­praw­dę wie­rzy­ła, że ona po­tra­fi cza­ro­wać.

— Prze­cież gro­zi­łaś, że mnie za­bi­je­cie — wy­szep­ta­ła.

— Kła­ma­łam. Wła­sne­mu ple­mie­niu mó­wię, co chce usły­szeć, a ro­bię, co musi być zro­bio­ne, więc dla­cze­go to­bie mia­ła­bym mó­wić tyl­ko praw­dę? Ale te­raz nie kła­mię. Masz Moc, by uwol­nić na­sze­go boga. Zrób to.

Dziew­czyn­ka zro­zu­mia­ła, że to ko­niec. Wszy­scy tu­taj umrą, bo sza­lo­na jed­no­oka sza­man­ka po­peł­ni­ła błąd. Key’la nie mia­ła prze­cież żad­nej Mocy, nie była cza­row­ni­cą.

Wy­cie i ryki wo­kół ko­lum­ny wy­bu­chły ze zdwo­jo­ną siłą, po czym gwał­tow­nie przy­ga­sły. Ko­lej­ny raz uda­ło się ode­przeć stwo­ry. Ale jak dłu­go jesz­cze?

— Ro­zu­miem. — Usta Zie­mi po­ki­wa­ła gło­wą i za­czę­ła zwi­jać łań­cuch łą­czą­cy Key’lę z Ko­cy­kiem. — Ty nic nie wi­dzisz i nie czu­jesz. Je­steś za mło­da, a u two­jej rasy zdol­no­ści ma­gicz­ne roz­wi­ja­ją się nie­co póź­niej. Po­trze­bu­jesz więc mo­ty­wa­cji. Za­chę­ty…

Twarz jed­no­okiej wy­krzy­wi­ła się brzyd­ko.

— Han­ru! — rzu­ci­ła krót­ko.

Ka­wa­łek Że­la­za i Czar­ny Bia­ły przy­sko­czy­li do Ko­cy­ka, któ­re­mu ru­chy krę­po­wał skró­co­ny przez ko­bie­tę łań­cuch, zła­pa­li go i przy­ci­snę­li do ko­lum­ny. Usta Zie­mi lek­ko ode­pchnę­ła dziew­czyn­kę i wła­sną sza­blą, w kla­sycz­nym szer­mier­czym wy­pa­dzie, przy­szpi­li­ła chłop­ca do ska­ły. Ostrze mu­sia­ło tra­fić do­kład­nie w któ­rąś ze szcze­lin, bo klin­ga we­szła na po­nad sto­pę głę­biej, niż po­win­na.

Ka­na­loo szarp­nął się, otwo­rzył usta jak do krzy­ku, ale wy­dał z sie­bie tyl­ko głę­bo­kie wes­tchnie­nie i za­ci­snął dło­nie na głow­ni. A Key’la upu­ści­ła broń i sta­ła w miej­scu bez ru­chu, z pu­stą gło­wą i pu­stym ser­cem, nie­zdol­na po­jąć, co się wła­ści­wie sta­ło.

Ko­lej­ny raz świat ją zdra­dzał. Ufa­ła bra­ciom, gdy za­pew­nia­li, że nic jej nie gro­zi na woj­nie, i skoń­czy­ła, ko­na­jąc na se-koh­landz­kich ha­kach. Uwie­rzy­ła, że wszyst­ko bę­dzie do­brze, gdy ją od­bi­to, i omal nie spło­nę­ła żyw­cem na wo­zie. A gdy tra­fi­ła tu­taj, ośmie­li­ła się mieć na­dzie­ję, że ci czwo­ro­rę­cy są jej przy­ja­ciół­mi, może nie wszy­scy, ale Usta Zie­mi, któ­ra oca­li­ła dla niej ży­cie Ko­cy­ka, z pew­no­ścią.

A ona…

A ona go te­raz za­bi­ja!

Do­sko­czy­ła do chłop­ca i obej­rza­ła ranę. Ostrze prze­szy­ło cia­ło tuż po­ni­żej że­ber, z le­wej stro­ny. Nie mia­ła po­ję­cia, czy to groź­na rana, cho­ciaż sły­sza­ła od ojca, że każ­de pchnię­cie w brzuch to w po­ło­wie przy­pad­ków śmierć, zwłasz­cza je­śli ktoś głu­pio i po­spiesz­nie wy­cią­ga broń z cia­ła.

Ko­cyk spoj­rzał na nią i pu­ścił klin­gę. Oczy miał wiel­kie, a wzrok nie­obec­ny, jak­by pa­trzył gdzieś ty­siąc mil przed sie­bie.

Zła­pa­ła rę­ko­jeść i spró­bo­wa­ła wy­rwać sza­blę ze ska­ły. Rów­nie do­brze mo­gła­by pró­bo­wać ru­szyć z miej­sca za­ła­do­wa­ny wóz.

Nie… nie po­zwo­lę… nie dam ci umrzeć… nie…

Za­par­ła się nogą o ska­łę, na­prę­ży­ła mię­śnie.

— To na nic. Ugrzę­zła w szcze­li­nie tak, że na­wet ja bym jej stam­tąd nie wy­cią­gnę­ła — Usta Zie­mi mó­wi­ła ta­kim to­nem, jak­by udzie­la­ła Key’li po­rad przy go­to­wa­niu. — I nie szarp ostrza na boki, bo tyl­ko po­gor­szysz spra­wę.

Nie­na­wi­dzi­ła, och, jak nie­na­wi­dzi­ła te­raz tego gło­su.

— W na­szej osa­dzie, gdy twój ka­na­loo chciał się za­bić, wpa­dłaś w gniew i wal­nę­łaś pię­ścią w zie­mię, za­mie­nia­jąc gra­ni­to­wą pły­tę w piach. Po­tra­fisz więc uży­wać Mocy. Mo­żesz nie tyl­ko uwol­nić swo­je­go ka­na­loo, ale i go ule­czyć, jak są­dzę. Umie­jęt­no­ści ludz­kich uzdro­wi­cie­li są po­tęż­ne. Lecz naj­pierw mu­sisz skru­szyć ska­łę. Ude­rzyć w nią ma­gią. Nasz bóg szar­pie się z tym łań­cu­chem od wie­ków, stąd te wszyst­kie pęk­nię­cia; nie po­trze­ba wie­le, by ca­łość w koń­cu się roz­pa­dła.

Key’la prze­sta­ła jej słu­chać. Za­par­ła się i spró­bo­wa­ła choć tro­chę prze­su­nąć rę­ko­jeść, roz­ru­szać ostrze tkwią­ce w szcze­li­nie.

Da­rem­nie.

Wo­kół wy­bu­chła ko­lej­na fala ry­ków i wy­cia. Do­brze, nie­na­wiść dziew­czyn­ki była świe­ża i ude­rza­ła do gło­wy jak wino, niech was po­za­bi­ja­ją! Wszyst­kich! Co do jed­ne­go!

— Mo­ty­wa­cja. Strach, mi­łość, nie­na­wiść — Usta Zie­mi nie za­mie­rza­ła za­milk­nąć. — Wszyst­ko jed­no co, by­le­by dzia­ła­ło. Amul wan sa­rei. Pod­ru­sen kale ghor­ny!

Na te ostat­nie sło­wa na­wet sto­ją­cy obok Ka­wa­łek Że­la­za po­ło­żył wszyst­kie dło­nie na rę­ko­je­ściach mie­czy, a jego po­kry­ta bli­zna­mi twarz po­bla­dła. Key’la zer­k­nę­ła w stro­nę, w któ­rą pa­trzył va­ihir, i za­mar­ła.

Li­nia obro­ny czwo­ro­rę­kich pę­kła i wpu­ści­ła do środ­ka po­je­dyn­czy kosz­mar. Pa­ste­rza.

Stwór miał becz­ko­wa­te cia­ło, bez wąt­pie­nia ludz­kie, choć po­ro­śnię­te zie­lo­ną sier­ścią i wspie­ra­ją­ce się na pta­sich no­gach. Jego ręce się­ga­ły zie­mi i pod­pie­rał się nimi w ru­chu, żeby nie upaść, gdy nie­mal ko­micz­nie pod­ska­ki­wał, su­nąc w jej stro­nę. Ale gło­wa była zwy­kła. Bla­da twarz o lek­ko kan­cia­stych ry­sach, czar­nych oczach i dłu­gich śnież­no­bia­łych wło­sach może i zwró­ci­ła­by w Me­ekha­nie uwa­gę, ale z pew­no­ścią nie wy­wo­ła­ła­by sen­sa­cji.