Stwór zbliżał się do dziewczynki, zupełnie ignorując vaihirów.
— Ghorny zawsze tak reagują na ludzi. Widok kogoś, kto nie jest zamieniony w wykoślawioną bestię, wydaje się być dla nich nie do zniesienia — głos Ust Ziemi dobiegał gdzieś z boku, jakby z bardzo daleka. Key’la przestała słyszeć hałas bitwy i cichy oddech Kocyka, wszystko zagłuszał narastający w uszach łoskot własnego serca, które biło niczym wojenny bęben. — Próbują więc go dopaść i przykroić do własnej miary. Pazurami i zębami.
Pasterz w tej właśnie chwili pokazał kły. Jakby dwie kościane piły błysnęły zza warg.
Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum.
Serce Key’li waliło jak szalone, z każdym krokiem-podskokiem człekobestii coraz szybciej i szybciej. Czuła ucisk wewnątrz głowy, drżenie nóg, pulsowanie dłoni, które stały się nagle bardzo odległe i niesamowicie wielkie. Kątem oka zobaczyła coś, jakby tłum ludzkich postaci, ale gdy tylko spojrzała w ich stronę, rozpierzchły się nieważne, wszystko, co nie było tą bestią, było nieważne, dziewczynka widziała każdy ruch stwora, każde drgnienie jego mięśni, błysk zębów między wąskimi wargami, błysk oczu jak kawałki obsydianu, równie twardych i zimnych. A ona nie miała broni. Kohha upadła na ziemię, więc powinna ją odnaleźć i podnieść, ale musiałaby odwrócić wzrok od tego czegoś, co zaraz ją dopadnie i rozerwie na strzępy. Ją i Kocyka.
Już jest o dwa kroki, prostuje się i wyciąga szponiaste łapy.
Nie! Nie! Nie!!!
Kij sam wskoczył jej w ręce, ale był dziwny, otoczony błękitną poświatą, nie zastanawiała się nad tym jednak, tylko zakręciła nim i walnęła w wyciągające się ku niej szpony, parując ich uderzenie.
Za długie ramiona oderwały się od ciała z mlaszczącym odgłosem, jakby Key’la trafiła bestię dwuręcznym mieczem, a nie tępą końcówką kija, a dziewczynka obróciła się na pięcie i poprawiła z góry. Głowa Pasterza eksplodowała, jej resztki zapadły się między ramiona, a potem, ponieważ Key’la bardzo chciała, żeby ten stwór znikł, błękitne płomienie ogarnęły jego ciało i pochłonęły je w mgnieniu oka.
Rozpadł się w pył.
Czuła to. Czuła siłę, jakiej nigdy nie miała. Moc zdolną przenosić góry. Odwróciła się do Kocyka i z całej siły walnęła w skałę nad jego głową, i drugi raz, po prawej stronie chłopca, i trzeci, po lewej.
A czarna kolumna zadrżała, gdy z kohhy spłynęły błękitne płomienie, i zaczęła się rozpadać.
Key’la w ostatniej chwili, nim runęła lawina głazów, złapała chłopca i rzuciła się do ucieczki, odciągając go jak najdalej. Szabla już bez trudu wysunęła się ze skały. Gdy dziewczynka uniosła głowę, byli już kilkadziesiąt kroków od sterty kamieni, w którą zamieniała się kolumna. Key’la zobaczyła jeszcze, jak koniec gigantycznego łańcucha wypryskuje w górę, tnąc powietrze świetlistą smugą. A Thoweth, bóg vaihirów, uniósł prawą stopę, zrobił krok i wszystkimi trzema ostrzami, które dzierżył, uderzył w ziemię.
Moc? Cóż ona mogła wiedzieć o Mocy?
Wszystko, co niosło ją przez ostatnie chwile, co napełniało poczuciem potęgi, opuściło ją w mgnieniu oka.
Grunt zadrżał, podskoczył pod jej stopami, a raczej kopnął ją w te stopy od spodu, aż wyleciała na łokieć w górę, po czym upadła na plecy i uderzyła głową o czarną skałę. Przez jej ciało przemknął obezwładniający ból. A ziemia tańczyła i drgała nieustannie, przewracając wszystkich i miotając nimi jak laleczkami. Raz za razem, w miarę jak wokół przewalały się kolejne wstrząsy.
A potem bóg vaihirów wyprostował się, obrócił twarzą do nich, mrówek u swoich stóp, i sięgnął po ich dusze. Tak jak powiedziała Usta Ziemi, choć zapewne nie miała na myśli tak dosłownej ofiary.
I nadszedł czas pohe, gniewu, który zmieniał czwororękich w bezmyślne machiny do walki, a Key’la Kalevenh, córka And‘ewersa Kalevenh, nosząca w tym miejscu imię Słaba Jedna, klęczała na wciąż drgającej skale, trzymając na kolanach głowę Kocyka, jedynej osoby, która nigdy jej nie zawiodła, i bezgłośnie płakała.
A potem Czarny Biały rzucił się na nią z twarzą wykrzywioną zwierzęca furią, lecz w pół skoku zderzył się z innym vaihirem i obaj wpadli na dziewczynkę i jej towarzysza niczym wielka, czworonożna i ośmioręka bestia.
Pięść trafiła ją przypadkiem w głowę i w eksplozji ciemnego blasku w końcu nadeszła ciemność.
* * *
Luka-wer-Klytus wstał, wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i krzyknął:
— Chooooodźcie! Choooodźcie tu! Już dobrze! Już nie musicie się bać! Nie musicie płakać!
Najdziwniejsze było to, że ani przez chwilę nie czuł się jak idiota – choć przecież stał pomiędzy drzewami i wrzeszczał coś bez sensu. Ale słowa płynęły same, jakby ktoś wkładał mu je w usta.
A potem ich zobaczył.
Wychodzili z lasu, wstawali z pokrwawionych posłań, wyłaniali się z ziemi. Półprzejrzyści, drżący, jakby niepewni swego istnienia. Niektórych rozpoznawał – to byli ranni, których Koło ściągała do lazaretu. Niektórym pomagał nawet on sam, jak temu młodemu z rozprutym brzuchem, który teraz właśnie podszedł go dziewczyny, ukląkł, obejmując ją za nogi, i znikł. Po nim szli inni, starzy i młodzi, mężczyźni, kobiety i dzieci.
Widział rodzinę, której wszyscy członkowie mieli karki połamane wisielczymi pętlami, i wiedział, że są z Pomwe, z przeklętego Pomwe, które zamordowało ich, po czym wrzuciło ciała do rzeki, odmawiając nawet namiastki pochówku. Więc płakali nad swym losem i płacząc, przyszli do tej, która ofiarowała im spokój. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn o bliźniaczych twarzach, jednego z raną na piersi, drugiego z parszywie rozrąbanym obojczykiem. Trzymali się za ręce, jakby bali się, że ktoś ich zaraz rozdzieli. Za nimi szli inni, coraz więcej i więcej, aż wreszcie wydawało się, że na świecie nie ma nic poza zagubionymi duszami.
Koło przyjmowała ich wszystkich i zdawała się rosnąć, choć nie przybywało jej przecież ani cala.