— To duchy, dziewczyno… — odezwał się wreszcie zdumiony tym, że nie wrzeszczy ze strachu. — Idą do ciebie duchy.
Spojrzała na niego oczyma jak małe słońca.
— Zawsze do mnie przychodziły, Luka. Zawsze. Tylko nikomu nie mówiłam, bo nasi panowie zabijają przecież takie dzieci. Lubię duchy, niektóre nawet zostawały na dłużej, gdy je o to prosiłam.
— Jak One?
Uśmiechnęła się ciepło.
— Nie jak One. Jak ty, Luka. Przecież umarłeś w czasie bitwy w lesie. Nie pamiętasz? Poranili cię i umarłeś od ran, gdy szliśmy do szpitala. Ale ja prosiłam, żebyś mnie nie zostawiał, bo naprawdę cię lubię, Luka. Więc zostałeś. Bardzo mi pomogłeś.
Zwaliło się to na niego jak wóz pełen kamieni.
Pamiętał.
Bitwa w lesie, ciemno, dym, nic nie widać. I nagle oddział jeźdźców wyłania się z tej ciemności, waląc prosto na niego. Dostał w bark i zaraz w głowę.
Przejechali po nim jak po lalce i znikli.
A Koło go znalazła. Opatrzyła pasami tkaniny oderwanymi z własnej tuniki i podtrzymując, prowadziła do obozu, mówiąc bez przerwy: „Nie zostawiaj mnie, Luka. Zostań ze mną. Zostań”.
Więc został.
Został z nią, bo poprosiła.
A teraz stała przed nim promienna, błyszcząca.
— Przyprowadzisz do mnie innych, Luka? Wszystkich, którzy płaczą, których skrzywdzono. Którym odebrano wolność, godność i prawo do nazywania się człowiekiem. Których zabijano i kazano zabijać własnych braci. To oni szlochali w ciemnościach i nikt się nimi nie przejmował… Nikt. Ale ja będę. Słyszysz? Obiecuję. I każę zapłacić tym, którzy krzywdzili innych, za każdą wylaną łzę. Masz moje słowo.
Uśmiechnęła się tak, że omal nie pękło mu serce.
— Zrobisz to. Przyprowadzisz ich do mnie?
Oczywiście, że tak. Na fujarę Reagwyra, niech go tylko ktoś spróbuje powstrzymać.
Podszedł do niej, czując, jak opuszcza go strach i zmęczenie. Poczuł też, że wszyscy wokół, wszystkie te zagubione dusze, idą za nim.
Prosto w światło.
* * *
Sanno Suwer Młodszy siedział w wieżyczce na grzbiecie Ovumera, największego słonia geghijskiej armii, i szył raz za razem w kłębiącą się wokół tłuszczę. Właściwie nie musiałby tego robić, bo wielki samiec spisywał się doskonale, rozdeptując i miażdżąc wszystko wokół siebie, ale zawody to zawody. Miał szczery zamiar upić się na koszt starszego brata.
Było ich tu trzech, dwóch łuczników i pahhe, włócznik posługujący się długą piką, którą przyszpilał do ziemi każdego, kto zanadto zbliżył się do słonia. Czwartym członkiem załogi był siedzący na karku Ovumera kornak, ale ten miał najmniej zabawy ze wszystkich.
Sanno napiął łuk i mruknął:
— Między łopatki.
Fruuu, strzała z kolorowymi lotkami ugrzęzła w plecach uciekającego mężczyzny.
— Nie popisuj się. — Jego brat Klines napiął swoją broń, strzelił i nie patrząc nawet, czy pocisk trafił, sięgnął po kolejny. — Tu liczy się ilość, a nie jakość.
— Partacz.
Urządzali takie zawody od lat. Podzielili swoje strzały na pół, barwiąc ich lotki na dwa różne wzory, a po bitwie przechodzili się po polu, licząc trupy. Przegrany stawiał dzban wina.
Tym razem zanosiło się na prawdziwy rekord.
Nagle ich słoń stanął w miejscu. Jakby nogi wrosły mu w ziemię.
A potem przysiadł, trzęsąc całą wieżyczką, uniósł łeb i zaryczał. Inne słonie zrobiły tak samo, a w ich głosach brzmiał niepokój. A nawet coś głębszego i pierwotniejszego. Odbierający siły i wolę walki lęk.
Konie geghijskiej i konowerskiej jazdy też zaczęły nagle stawać dęba, po czym rżąc przeraźliwie, rzuciły się do szaleńczego cwału.
Coś się zmieniło. Jakby na mgnienie oka świat wstrzymał oddech, jakby przełamano czas na Wtedy i Teraz.
A potem Sanno Suwer Młodszy zobaczył, jak twarze niewolników wokół ich zwierzęcia, twarze dotąd przerażone, skute strachem lub nienawiścią, obracają się na zachód. Podniósł się z kolan i spojrzał w tę stronę.
Na szczycie najbliższego wału stała ona.
Nie, raczej ONA. Dziewczyna? Kobieta? Demon? Zdawał się mieć dwadzieścia stóp wzrostu, a jej twarz składała się z dwóch części. Prawa połowa była normalna, lecz lewą pokrywała zaczerwieniona skóra i blizny, a oko z tej strony błyskało bielą. Na szyi miała pręgę wyglądającą, jakby ktoś zdarł jej pas skóry. Rana krwawiła kropelkami szkarłatu.
Postać machnęła ręką i wszystkie słonie w oddziale upadły na kolana, drżąc. A twarze niewolników zwróciły się ku zwierzętom. Każde oblicze miało ten sam wyraz co twarz stojącej na wale kobiety.
Klines również wstał, po czym skrzywił się i splunął na ziemię. A potem udowodnił, dlaczego to on uchodził zawsze za mądrzejszego z braci.
— Kończymy, Sanno. Dobrze było walczyć razem z tobą.
— C-co?
— Strzelaj najszybciej, jak potrafisz.
Ludzka fala runęła na klęczące słonie i zdawało się, w kilka chwil rozdarła je na strzępy.
* * *
— Musimy uciekać! Natychmiast, pani!
Czarodziej szarpał ją za rękę z twarzą wykrzywioną przerażeniem.
Uciekać? Gdzie? I przede wszystkim jak? Nawet Maahir klęczał w tej chwili, opierając potężny łeb na ziemi. I drżał. Trząsł się niczym pustynny krzak na wietrze. Samiy tulił się do niego i przemawiając gorąco, próbował zmusić do powstania, lecz daremnie. Wszystkie konie w zasięgu wzroku cwałowały na wschód lub południe, z jeźdźcami lub bez, uciekając byle dalej od tej postaci, która pojawiła się w obozie niewolników i odmieniła przebieg bitwy.
Deana zaśmiała się histerycznie.
Nie. Nie odmieniła. Bitwa nadal była rzezią, tylko że teraz wyrzynano jej armię. Uciekające z pola walki konie wpadały na konowerską piechotę, łamały szyk nawet potężnych Bawołów, a za nimi szli niewolnicy, którzy zmienili się w stado demonów.
Nie dawało się ich zatrzymać.
Wydawali się niewrażliwi na ból, obojętni na najgorsze nawet rany. Nabijali się na włócznie, łapiąc za drzewca i zmuszając piechurów do porzucenia broni, chwytali gołymi rękami ostrza mieczy i szabel, a gdy odrąbywano im jedną dłoń, dusili przeciwnika drugą. Obłapiali nogi żołnierzy, niepomni na ciosy spadające z góry, gryźli, drapali, rąbali i kłuli.