Выбрать главу

I par­li na­przód taką masą, że na­wet głę­bo­ki na kil­ka­na­ście sze­re­gów szyk Ba­wo­łów ła­mał się raz za ra­zem.

Prze­szli przez ich pierw­szą li­nię, prze­szli przez dru­gą, zmie­tli ba­li­sty i ich za­ło­gi i wła­śnie sztur­mo­wa­li trze­cią, ostat­nią li­nię obro­ny, usta­wio­ną przez Kos­se Olu­we­ra z nie­do­bit­ków Rodu Ba­wo­ła, Rodu Sło­wi­ka i tych na­jem­ni­ków, któ­rzy zro­zu­mie­li, że nie mogą li­czyć na li­tość.

Wozy przy rze­ce też wciąż bro­ni­ły się roz­pacz­li­wie, ale po le­wej stro­nie wzgó­rza nie­wol­ni­cy opu­ści­li już wła­sny ta­bor i za­ję­ci byli te­raz do­bi­ja­niem sło­ni, któ­re pró­bo­wa­li bro­nić nu­awa­chi. Od­dział nie­wol­ni­ków, któ­ry za­ata­ko­wał ko­no­wer­ski obóz od tyłu, był naj­mniej licz­ny, więc na ra­zie uda­ło się go po­wstrzy­mać, jed­nak gdy pad­ną skrzy­dła, raz-dwa bę­dzie po wszyst­kim.

— Ucie­kaj, pani. Bła­gam!

Umne­res z Luwi szar­pał De­anę za ra­mię, a jego twarz wy­krzy­wia­ła się w udrę­ce. Wszel­kie pró­by uży­cia ma­gii przez cza­row­ni­ków speł­za­ły na ni­czym. Po­tę­ga, któ­ra na­ro­dzi­ła się na polu bi­twy, od­cię­ła ich od aspek­tów.

Sa­miy od­kle­ił się wresz­cie od sło­nia i pod­szedł do De­any.

— To na nic. Ma­ahir za bar­dzo się boi. Jak­by był nowo na­ro­dzo­nym szczu­rem w ko­ciej pasz­czy.

De­ana otrzą­snę­ła się i wska­za­ła chłop­cu wchód.

— Ucie­kaj.

— Nie. — Po­krę­cił gło­wą. — Nie mogę. Na­wet jak­bym chciał.

— O czym ty mó­wisz? Sa­miy. Zdo­łasz uciec. Je­steś mały, scho­wasz się gdzieś, prze­cze­kasz, aż to sza­leń­stwo się skoń­czy.

Po­now­nie po­krę­cił gło­wą, po czym zdjął hełm i za­czął od­pi­nać pa­ski na­pier­śni­ka.

— Ona Obej­mu­je tych lu­dzi. Przez śla­dy po ob­ro­żach. Są jej. I jak dłu­go na Po­łu­dniu lu­dzie no­szą ta­kie bli­zny, tak dłu­go bę­dzie mia­ła swo­ich czci­cie­li… albo wy­znaw­ców… albo ma­rio­net­ki na sznur­ku. Nie prze­ry­waj mi, De­ano d’Klle­an.

Na­pier­śnik pla­snął o zie­mię, chło­pak za­czął ścią­gać kol­czy ka­ftan.

— To sza­leń­stwo nie­pręd­ko się skoń­czy, bo całe Da­le­kie Po­łu­dnie wspól­nie ora­ło i ob­sie­wa­ło pole nie­na­wi­ści. A te­raz bę­dzie zbie­rać z nie­go plon.

Sa­miy zdjął już pi­ko­wa­ną ko­szu­lę i gru­be buty, po czym sta­nął przed Pa­nią Oka tyl­ko w krót­kich spodniach.

Wy­glą­dał na dwa razy mniej­sze­go, niż gdy no­sił zbro­ję.

De­ana po­chy­li­ła się i ob­ję­ła go moc­no.

— Nie de­ner­wuj mnie, tyl­ko zmy­kaj — szep­nę­ła mu do ucha. — Albo prze­ło­żę cię przez ko­la­no i wy­pła­zu­ję po tył­ku.

Za jej ple­ca­mi roz­legł się ryk, dzi­ki, po­twor­ny i nie­ludz­ki. Wie­dzia­ła, co to zna­czy – ostat­nia li­nia wła­śnie się ła­ma­ła. Od­ru­cho­wo się­gnę­ła po sza­ble.

— Raz już ucie­kłem — od­szep­nął. — I wię­cej tego nie zro­bię. Pora pod­pa­lić nie­bo.

— O czym ty mó­wisz?

— Pa­trzy­łem, jak wcho­dzisz na plac przed Świą­ty­nią, jak wal­czysz o tych, któ­rych ko­chasz — rzu­cił swo­im chło­pię­cym gło­si­kiem. To, co mó­wił, zu­peł­nie nie pa­so­wa­ło do jego brzmie­nia. — I chcia­łem być z tobą. Tak bar­dzo, jak ni­cze­go in­ne­go. Je­stem Okiem Pana Ognia, De­ano. Od wie­lu, wie­lu lat. On nie jest złym bo­giem. Pil­no­wał, że­bym nie opu­ścił La­we­ne­re­sa, gdy po­rwa­li go ban­dy­ci, bo chciał go strzec, bo chciał jego rę­ko­ma na­pra­wić to księ­stwo, a po­tem inne. Bo zro­zu­miał w koń­cu, że nie­wol­nic­two to je­den z tych kosz­ma­rów, któ­re nie po­zwa­la­ją świa­tu się zmie­nić.

Przez ryk wal­czą­cych prze­bił się wrzask Kos­se Olu­we­ra na­ka­zu­ją­ce­go trzy­mać szyk. Zdu­mie­wa­ją­ce było, że af’ge­mid jesz­cze żyje.

De­ana wciąż nie ro­zu­mia­ła, o czym Sa­miy mówi, ale jego cia­ło sta­ło się na­gle tak go­rą­ce, że za­czę­ło ją pa­rzyć.

— I po­słał mnie z tobą, żeby cię strzec. — Chło­piec do­tknął jej brzu­cha. — Lu­bi­my i cie­bie, i two­ją cór­kę. To ty po­win­naś ucie­kać. Dla tej ma­łej. I dla La­we­ne­re­sa.

Kor­nak na­gle za­śmiał się szcze­rze.

— Och, czu­ję to! Jest jak świa­tło w pier­si. Ła­sko­cze… Po raz pierw­szy od ty­się­cy lat Agar od Ognia sta­nie do wal­ki z in­nym bo­giem!

Ode­pchnął ją lek­ko i ru­szył przed sie­bie.

Umne­res z Luwi padł na ko­la­na i wy­cią­gnął ręce w stro­nę chłop­ca.

— Pa­nie mój! — krzyk­nął.

Sa­miy obej­rzał się przez ra­mię.

— Pil­nuj jej. — Wska­zał na De­anę.

A po­tem ru­szył w dół wzgó­rza, gdzie li­nia pie­cho­ty wła­śnie się za­ła­ma­ła.

Kil­ku­set żoł­nie­rzy rzu­ci­ło się do tyłu, od­sa­dza­jąc od hor­dy Ob­ję­tych, któ­ra jed­nak nie po­pę­dzi­ła za nimi, tyl­ko za­trzy­ma­ła się na­gle, za­kłę­bi­ła, na­wet cof­nę­ła.

Jak­by chu­dy dzie­się­cio­la­tek pchał przed sobą nie­wi­dzial­ną ścia­nę.

Po­tem roz­ło­żył ręce na boki, ge­stem ta­kim, jak­by chciał ob­jąć cały świat, sta­nął na pal­cach i wy­buchł, za­mie­nił się w świa­tło.

De­ana krzyk­nę­ła, czu­jąc, jak coś w niej wy­bu­cha tak­że, jak jej we­wnętrz­ny sani roz­pa­la się pra­wie do bia­ło­ści, a po­tem był już tyl­ko ból i ciem­ność.

Rozdział 44

Alt­sin ob­szedł do­oko­ła kon­struk­cję zaj­mu­ją­cą tyl­ną część kasz­te­lu. „Ro­tun­da” zde­cy­do­wa­nie była wła­ści­wą na­zwą dla tego cze­goś, choć z bli­ska ca­łość spra­wia­ła ra­czej wra­że­nie resz­tek gi­gan­tycz­ne­go drze­wa, wiel­kie­go pnia­ka wy­sta­ją­ce­go z po­kła­du.

Żad­nych okien ani drzwi, żad­nych śla­dów cie­siel­ki.

Prze­je­chał dło­nią po drew­nie, po­czuł jego fak­tu­rę. Nie było tak gład­kie jak czer­wo­ne cia­ło Ouma, ale to tyl­ko po­twier­dza­ło jego po­dej­rze­nia, że ten sta­tek jest bar­dzo cho­ry.

Za­pew­ne jak na każ­dym z okrę­tów Nie­śmier­tel­nej Flo­ty i tu było coś w ro­dza­ju re­li­gij­nej… szu­kał wła­ści­we­go sło­wa. Wspól­no­ty? Sek­ty? Dzie­siąt­ki ty­się­cy wier­nych ob­co­wa­ło ze stat­kiem-bo­giem od chwi­li na­ro­dzin aż do śmier­ci. To była praw­dzi­wa pły­wa­ją­ca świą­ty­nia, w któ­rej dzień i noc trwa­ły mo­dły i na­bo­żeń­stwa, bo gdy stą­pa się po cie­le ży­we­go boga, to na­wet pod­cie­ra­nie się na­bie­ra sa­kral­ne­go zna­cze­nia.

A gdy wy­znaw­cy za­czę­li umie­rać? Gdy ich sta­tek za­ata­ko­wa­ło coś, z czym on sam nie mógł so­bie po­ra­dzić, tak jak czło­wiek nie może so­bie po­ra­dzić z ro­ba­ka­mi, któ­re zja­da­ją go od środ­ka? To tłu­ma­czy­ło­by śla­dy za­wzię­tych bi­tew, ba­ry­ka­dy nad i pod po­kła­dem oraz zglisz­cza w mie­ście na śród­o­krę­ciu, o któ­rych opo­wia­da­li żoł­nie­rze. Po­two­rów mu­sia­ło pier­wot­nie być o wie­le wię­cej niż te kil­ka se­tek wy­chu­dzo­nych be­stii, ina­czej za­ło­ga po­ra­dzi­ła­by so­bie z nimi bez tru­du. A gdy wal­ka zo­sta­ła prze­gra­na, gdy za­ło­gę po­żar­to, a z jej skór i ko­ści zbu­do­wa­no w cze­lu­ściach stat­ku ko­ko­ny-ule, umysł albo du­sza, albo jaźń – no, co­kol­wiek trzy­ma ta­kie­go boż­ka w ku­pie – za­cho­wa­ła tyl­ko tyle mocy, by bro­nić się roz­pacz­li­wie na ru­fie.