Выбрать главу

Do­kład­nie pod jego dło­nią po­ja­wi­ła się szcze­li­na, któ­ra z dźwię­kiem pę­ka­ją­ce­go drew­na prze­kształ­ci­ła się w drzwi.

— Idzie­my, po­rucz­ni­ku.

* * *

Wnę­trze ro­tun­dy było czar­ne jak noc, i to taka spę­dzo­na w piw­ni­cy bez okien. W po­rów­na­niu z tą ciem­no­ścią be­be­chy stat­ku wy­da­wa­ły się sło­necz­nym miej­scem. Ken­neth wszedł do środ­ka za­raz za cza­row­ni­kiem, ale po kil­ku kro­kach przy­sta­nął, od­kryw­szy, że nic nie wi­dzi. Świa­tło wpa­da­ją­ce przez drzwi zda­wa­ło się po­że­ra­ne przez wszech­obec­ny mrok.

— Po­chod­nie? — za­py­tał Żo­łę­dzia.

— Nie ma po­trze­by — do­biegł głos z mro­ku. — Za­raz coś po­ra­dzi­my na tę ciem­ność.

Po­rucz­nik od­chrząk­nął. Na­dal czuł w ustach smak gorz­ki i sło­ny, cuch­ną­cy i lep­ki jed­no­cze­śnie. Jak­by ktoś po­czę­sto­wał go ze­psu­tym mię­sem przy­pra­wio­nym nad mia­rę. Jego wraż­li­wość na na­głe zmia­ny w Mocy by­wa­ła prze­kleń­stwem. A inni? Cza­row­nik? Bo­re­hed? Na­wet ta szczu­rza ma­gicz­ka… Wszy­scy wy­glą­da­li, jak­by coś pró­bo­wa­ło ich wy­żąć i roz­cią­gnąć jed­no­cze­śnie. Gdy Ken­neth wcho­dził do środ­ka, Mo­iwa Sam­reh sie­dzia­ła w kuc­ki na po­kła­dzie i za­no­si­ła się ci­chym szlo­chem, a resz­ta Szczu­rów pró­bo­wa­ła ją uspo­ko­ić.

Co przed chwi­lą za­szło? Czy ten sta­tek pró­bo­wał swo­ją ma­gią unie­moż­li­wić im wej­ście do ro­tun­dy? Ale gdy­by tak było, Żo­łądź z pew­no­ścią nie pchał­by się tak nie­fra­so­bli­wie do środ­ka.

— Pa­nie po­rucz­ni­ku, je­ste­śmy. — Ve­ler­gorf wsa­dził gło­wę przez drzwi i za­raz się cof­nął. — O cho­le­ra, ale ciem­no. Da­wać po­chod­nie!

— Nie, Var­henn, zo­staw. Za­wo­łaj moją dzie­siąt­kę, i Pią­tą też. I przy­nie­ście tu Bo­re­he­da. Ty zo­stań na ze­wnątrz.

— Ale…

— Żad­nych ale, dzie­sięt­ni­ku. Przej­mu­jesz do­wo­dze­nie, gdy będę w środ­ku. Pa­mię­taj o tych po­two­rach z dołu i pil­nuj Szczu­rów.

Pierw­sza i Pią­ta mia­ły ra­zem stan jed­nej peł­nej dzie­siąt­ki, ale Ken­neth nie mógł wy­brzy­dzać. No i Nur był je­dy­nym czło­wie­kiem z czymś w ro­dza­ju na­miast­ki ta­len­tu ma­gicz­ne­go, któ­re­mu ufał.

W ciem­no­ści cza­row­nik znów ode­zwał się tym dzi­wacz­nym, sze­lesz­czą­cym ję­zy­kiem, któ­rym otwo­rzył drzwi. I ciem­ność mu od­po­wie­dzia­ła. Ze wszyst­kich stron, jak­by pod­ło­ga, ścia­ny i su­fit mia­ły usta.

Żo­łądź mil­czał chwi­lę, a po­tem coś jak­by błę­kit­na iskra prze­sko­czy­ło mię­dzy jego dłoń­mi, ude­rza­jąc bo­le­śnie świa­tłem w źre­ni­ce po­rucz­ni­ka i po­wo­du­jąc po­wi­do­ki. Cza­row­nik rzu­cił trzy krót­kie sło­wa, po któ­rych sta­tek lek­ko za­drżał. Albo Ken­ne­tho­wi tyl­ko tak się zda­wa­ło.

Po­ja­wi­ło się świa­tło.

Na su­fi­cie i na ścia­nach wy­kwi­tły plac­ki bla­sku, ła­god­ne ni­czym pierw­sze pro­mie­nie księ­ży­ca prze­śli­zgu­ją­ce się po pod­ło­dze. Po chwi­li roz­la­ły się wo­kół i wnę­trze ro­tun­dy wy­peł­ni­ła mgli­sta ja­sność bez okre­ślo­ne­go źró­dła.

Ken­neth wciąż mru­gał ośle­pio­ny bły­ska­wi­cą Żo­łę­dzia i do­pie­ro po chwi­li za­czął roz­róż­niać szcze­gó­ły.

Po pierw­sze, znaj­do­wał się na­prze­ciw wy­ko­na­ne­go z drew­na, na­tu­ral­nej wiel­ko­ści po­są­gu. Ko­bie­ta, albo dziew­czy­na, ubra­na była w po­włó­czy­stą suk­nię i sta­ła na pod­wyż­sze­niu, uno­sząc lek­ko lewą nogę, jak­by za­mie­rza­ła z nie­go ze­sko­czyć ta­necz­nym kro­kiem, ręce mia­ła wy­cią­gnię­te w przód i uśmie­cha­ła się ra­do­śnie.

Po dru­gie, była to je­dy­na cie­szą­ca oczy rzecz w tym po­miesz­cze­niu.

Bo wo­kół, pod ścia­na­mi, przy kil­ku słu­pach pod­trzy­mu­ją­cych su­fit, a na­wet pod po­de­stem, na któ­rym stał po­sąg, le­ża­ły cia­ła. Wnę­trze ro­tun­dy mia­ło z pew­no­ścią do­brze po­nad dwa­dzie­ścia jar­dów śred­ni­cy, więc ciał mo­gło być co naj­mniej dwie­ście. Do­ro­śli i dzie­ci, męż­czyź­ni i ko­bie­ty. Wszyst­kie zo­sta­ły do­kład­nie zmu­mi­fi­ko­wa­ne.

Je­dy­nie mię­dzy wej­ściem a po­są­giem zo­sta­ła ścież­ka wol­na od zwłok.

— Już je­ste­śmy, pa­nie por… ożeż ty…

— Ci­sza, Ma­la­we. Wchodź­cie, tyl­ko ostroż­nie. I pa­trz­cie pod nogi. Ma­cie sza­ma­na?

— Mamy, po­rucz­ni­ku — głos Nura był nie­ty­po­wo ci­chy i przy­ga­szo­ny. — Gdzie go po­ło­żyć?

— Na ra­zie przy drzwiach. Żo­łądź!

Cza­row­nik wy­ło­nił się zza sze­ro­kiej ko­lum­ny. Minę miał nie­od­gad­nio­ną.

— Roz­ma­wia­łeś z tym stat­kiem?

— Roz­ma­wia­łem. Znam wie­le ję­zy­ków.

Ken­neth wska­zał ręką na cia­ła.

— Co to za miej­sce? Gro­bo­wiec?

— Prze­ciw­nie, to miej­sce na­ro­dzin. Świą­ty­nia. Ser­ce, du­sza tej wspól­no­ty. — Cza­ro­dziej sta­nął przed po­są­giem, lek­ko mu­snął za­wie­szo­ną w po­wie­trzu dłoń. — Nie wie­rzy­łem w opo­wieść Ouma, póki nie uj­rza­łem tej sali. Spójrz na to, co jest na ścia­nach, po­rucz­ni­ku.

Ken­neth pod­szedł do ścia­ny. Gdy­by nie de­li­kat­na po­świa­ta, ni­g­dy by tego nie do­strzegł, ale te­raz na czar­nym drew­nie wi­dać było za­ry­sy lą­dów. Pła­sko­rzeź­by po­kry­wa­ją­ce każ­dy cal ścia­ny przed­sta­wia­ły li­nie brze­go­we se­tek miejsc, wysp, pół­wy­spów i za­tok. W więk­szo­ści wi­dział je pierw­szy raz w ży­ciu.

— Pięć stóp po le­wej, tyl­ko ostroż­nie, nie na­dep­nij ni­ko­go.

Pięć stóp po le­wej wy­rzeź­bio­na w drew­nie li­nia brze­go­wa była dziw­nie zna­jo­ma. Ken­neth stu­dio­wał mapy Im­pe­rium w trak­cie kur­su, któ­ry każ­dy ofi­cer mu­siał od­być, za­nim ob­szył so­bie płaszcz od­po­wied­nią bar­wą. Ten brzeg… Po­wiódł po nim pal­cem.

— Wy­glą­da na li­nię brze­go­wą z oko­lic Pon­kee-Laa i spo­ry ka­wa­łek lądu za nią. Spójrz na El­ha­ran i je­zio­ro An­du­reh. Wi­dzisz, ja­kie jest wiel­kie? I gdzie pły­nie rze­ka? A Góry Wrza­sku? Nie ma ich. Są tyl­ko ja­kieś wznie­sie­nia bę­dą­ce prze­dłu­że­niem Ana­arów. Ten pół­wy­sep, na któ­rym leżą Ko­na­we­ry, jest dużo węż­szy. To dla­te­go, że El­ha­ran zna­la­zła so­bie nowe ko­ry­to pod Ko­na­we­ra­mi i tam wy­no­si­ła muł. — Cza­row­nik par­sk­nął gniew­nie — W tym świe­cie Pon­kee-Laa ni­g­dy by nie zo­sta­ła taką me­tro­po­lią. Je­że­li w ogó­le by­ło­by ja­kieś Pon­kee-Laa. Wi­dzisz, po­rucz­ni­ku? To mapa świa­ta, któ­ry ni­g­dy się nie na­ro­dził.

Ken­neth opu­ścił ręce.

— Nie ro­zu­miem.

— W na­szym świe­cie w cza­sie Wo­jen Bo­gów Laal Sza­ro­wło­sa wpa­dła w pa­ni­kę i wznio­sła góry, na­zwa­ne póź­niej Gó­ra­mi Wrza­sku. W tam­tych cza­sach El­ha­ran pły­nę­ła zu­peł­nie in­nym ko­ry­tem; mniej wię­cej trzy­sta mil od swo­je­go obec­ne­go uj­ścia skrę­ca­ła na po­łu­dnie, prze­ci­na­ła wiel­ką wy­ży­nę, rzeź­biąc w niej ka­nion o zbo­czach wy­so­kich na set­ki stóp, i da­wa­ła ży­cie ol­brzy­miej rów­ni­nie, któ­ra te­raz jest za­chod­nim krań­cem Tra­va­hen. Na na­szej ga­łę­zi Drze­wa Świa­ta Pani Koni wznio­sła góry, zmie­ni­ła ob­li­cze kon­ty­nen­tu i za­bi­ła set­ki ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy zgi­nę­li, gdy ich kra­ina zmie­ni­ła się pu­sty­nię. A El­ha­ran, gwał­tow­nie od­cię­ta od sta­re­go ko­ry­ta, roz­la­ła się w ol­brzy­mie je­zio­ro, po czym zna­la­zła so­bie nową dro­gę do oce­anu. A te­raz spójrz jesz­cze raz na tę mapę. Tak wła­śnie wy­glą­dał­by nasz świat, gdy­by nie zo­stał do­tknię­ty Woj­na­mi Bo­gów i stra­chem Pani Koni. Po­wiedz­my, za ja­kieś pięć­dzie­siąt albo sto ty­się­cy lat. Góry Wrza­sku za­czę­ły­by się w nim do­pie­ro wy­pię­trzać, za­miast zo­stać wy­rwa­ne z trze­wi zie­mi, a El­ha­ran szu­ka­ła­by so­bie no­wych ko­ryt, in­nych niż to, któ­re zna­my.