Выбрать главу

— O czym ty wła­ści­wie mó­wisz?

— O przy­szło­ści. — Cza­row­nik za­śmiał się po­nu­ro. — Jed­nej z wie­lu, któ­rych już nie mamy.

Ukląkł, z roz­ma­chem wbił nóż w pod­ło­gę.

— Tu­taj. Rąb­cie.

Ken­neth za­wa­hał się. To miej­sce mia­ło aurę świą­ty­ni, cmen­ta­rza, uży­wa­nie tu to­po­rów za­kra­wa­ło na świę­to­kradz­two.

— Już! Za­czy­naj­cie.

Sta­tek drgnął i za­trząsł się wy­raź­nie. Na twa­rzy Żo­łę­dzia po­ja­wił się pa­skud­ny uśmiech.

— No, sło­necz­ko, je­śli masz coś prze­ciw, po pro­stu to po­wiedz.

— Nie — za­szu­mia­ły w me­ekhu ścia­ny, pod­ło­ga i su­fit.

Cza­row­nik uśmiech­nął się jesz­cze pa­skud­niej.

— Spry­ciu­la. Za­pew­ne cały czas na­słu­chi­wa­łaś roz­mów tych żoł­nie­rzy i uczy­łaś się ję­zy­ka. A mimo to zmu­si­łaś mnie do ode­zwa­nia się mową Nie­śmier­tel­nej Flo­ty.

Mag pod­niósł się i sta­nął na­prze­ciw czar­nej rzeź­by.

— Spójrz na mnie. Spójrz i po­wiedz, czy ośmie­lisz się ze mną wal­czyć, gdy sto­ję ci na ser­cu.

— Pro­szę — ścia­ny za­brzmia­ły bła­ga­niem.

— Oum, na­zy­wa­ny kie­dyś Pło­ną­cym Pta­kiem, po­ka­zał mi swój se­kret. Więc znam i twój. Tu cho­dzi o tych lu­dzi. Oni będą mo­imi świad­ka­mi. Bo nie lu­bię, jak się mną gra, a twój to­wa­rzysz naj­wy­raź­niej tego spró­bo­wał. Mia­łem być jego pa­mię­cią, ale się na to nie zgo­dzi­łem. Te­raz jed­nak wszyst­ko się zmie­ni­ło, zła­ma­no ba­rie­rę Mro­ku, wy­bi­to w nim wiel­kie wy­rwy. Nic już nie jest ta­kie jak wcze­śniej.

Od­wró­cił się do żoł­nie­rzy i wska­zał miej­sce, któ­re za­zna­czył no­żem.

— Rą­bać!

Spoj­rze­li na do­wód­cę, Ken­neth ski­nął gło­wą. Jak po­wie­dział wcze­śniej Ve­ler­gor­fo­wi, nie bę­dzie się z tym czło­wie­kiem kłó­cił.

To­po­ry rąb­nę­ły o de­ski, raz, dru­gi i trze­ci, a z każ­dym cio­sem sta­tek zda­wał się drzeć. Wresz­cie coś trza­snę­ło i po­ja­wi­ła się szcze­li­na.

— Pod­waż­cie ją i otwórz­cie.

Od­su­nę­li po­kry­wę wiel­ko­ści tru­mien­ne­go wie­ka. Pod spodem zia­ła dziu­ra.

— Świa­tło — za­żą­dał cza­row­nik, a wnę­trze za­czę­ło się ja­rzyć fos­fo­ry­zu­ją­cym bla­skiem.

Żoł­nie­rze zbli­ży­li się bez za­pro­sze­nia, ale Żo­łądź nie pro­te­sto­wał. Ken­neth pod­szedł i zer­k­nął w dół.

To była dziu­ra w drew­nie. Nie skrzy­nia czy trum­na, lecz po pro­stu dziu­pla wiel­ko­ści spo­re­go ku­fra. A w tej dziu­pli tkwi­ło cia­ło. Nie­wiel­kie, zwi­nię­te w po­zy­cji pło­do­wej, obej­mu­ją­ce ra­mio­na­mi nogi. Na­gie cia­ło dziec­ka w wie­ku dzie­się­ciu, może je­de­na­stu lat, zmu­mi­fi­ko­wa­ne rów­nie do­kład­nie jak tru­py wo­kół.

Żo­łądź po­zwo­lił im pa­trzeć przez chwi­lę, po czym zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­su­nął po­kry­wę.

Po­chy­lił się i wbił w szcze­li­nę w pod­ło­dze coś, co wy­glą­da­ło jak czar­na drza­zga.

— Ten ka­wa­łek wciąż żyje. Po­zwól mu wzro­snąć — po­wie­dział ci­cho. — Po­każ im, co po­ka­za­li­ście na­szym bo­gom, i dla­cze­go się was bali.

Drza­zga drgnę­ła i za­czę­ła ro­snąć. Sto­pa, dwie, czte­ry. Mło­de drzew­ko się­ga­ło w górę, nie­śmia­ło roz­wi­ja­jąc li­ście. Zie­lo­ne z wierz­chu, pra­wie czar­ne od spodu.

Żo­łądź po­pa­trzył po­nu­ro na Ken­ne­tha, a jego oczy błysz­cza­ły.

— Wiesz, żoł­nie­rzu, okła­ma­łem cię.

Po­rucz­nik nie wy­trzy­mał i za­śmiał się krót­ko. Kil­ku straż­ni­ków mu za­wtó­ro­wa­ło. Na twa­rzy cza­row­ni­ka po­ja­wił się kwa­śny gry­mas.

— Na­wet nie za­py­tam, kie­dy się do­my­śli­łeś. Nie­waż­ne. Nie po­wiem ci, kim je­stem, bo mu­siał­bym cię po­tem za­bić, ale nie je­stem wro­giem ani two­im, ani two­je­go Im­pe­rium. Pe­wien ple­mien­ny bo­żek wy­słał mnie, bym spraw­dził, co dzie­je się na Pół­no­cy. Ten ple­mien­ny bo­żek to szcząt­ki okrę­tu Nie­śmier­tel­nej Flo­ty, ta­kie­go jak ten. Wrósł, do­słow­nie wrósł w nasz świat, a jego lu­dzie zmie­sza­li krew z na­szy­mi i stwo­rzy­li nowy na­ród. Wiesz, jak na­zy­wa­no jego stat­ki i lu­dzi w cza­sie Wo­jen Bo­gów? Nie­chcia­ny­mi, Od­rzu­co­ny­mi, Prze­klę­ty­mi, i set­ką in­nych imion, któ­re mia­ły ukryć to, kim byli na­praw­dę. A prze­cież jego za­ło­ga mo­gła mieć dzie­ci z na­szy­mi ludź­mi. Bez naj­mniej­szych pro­ble­mów.

* * *

Alt­sin pa­trzył na drzew­ko. Wy­ro­sło na sześć stóp i pięk­nie się roz­ga­łę­zi­ło.

— Wi­dzisz, po­rucz­ni­ku, wcho­dząc tu, jesz­cze nie wie­dzia­łem, czy znaj­dę osta­tecz­ny do­wód. Ale gdy zo­ba­czy­łem te mapy… tak róż­ne od na­szych, i to róż­ne nie prze­szło­ścią na­sze­go świa­ta, tyl­ko jego przy­szło­ścią, zro­zu­mia­łem, że Oum mnie nie okła­mał. Drze­wo Świa­ta, beł­kot, któ­rym mnie ra­czył, opo­wia­da­jąc o róż­nych Ga­łę­ziach, na­gle sta­ło się żywą ideą. Praw­dzi­wym by­tem — pod­szedł do ro­śli­ny i de­li­kat­nie po­gła­skał jej li­ście. — Każ­de ży­cie wy­kra­wa swo­ją ścież­kę w czymś, co jest cza­sem, prze­strze­nią i ener­gią wy­peł­nia­ją­cą Wszech­rzecz. Pro­ste ży­cie wy­ro­śnie jak źdźbło tra­wy, wy­so­kie i wiot­kie; ży­cie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne bę­dzie ni­czym chwast, z kil­ko­ma li­ść­mi, a może na­wet kwia­tem na szczy­cie. Bo dla Wszech­rze­czy obo­jęt­ne jest, czy dany wilk za­bił i zjadł je­le­nia, czy może je­leń zła­mał wil­ko­wi kark kop­nię­ciem nogi. Ale ży­cie ro­zum­ne, tęt­nią­ce emo­cja­mi, grzesz­ne głu­pią na­dzie­ją i świę­te har­dym kar­kiem jed­no­cze­śnie, wy­ro­śnie ni­czym drze­wo. Z po­cząt­ku jego wzrost bę­dzie pro­sty — po­wiódł dło­nią po pnia­ku — nie­wie­le róż­nią­cy się od wzro­stu zwy­kłe­go chwa­stu. Lecz po­tem…

Do­tknął dło­nią miej­sca, gdzie po­ja­wia­ła się pierw­sza grub­sza ga­łąź.

— Ko­bie­ta uro­dzi­ła chłop­ca ze szpo­ta­wą sto­pą. Na­ra­dza­li się z mę­żem i po­sta­no­wi­li wy­nieść go do lasu i zo­sta­wić. Bo głód i chłód rzą­dził ich ży­ciem, a ka­le­kie dziec­ko to kło­pot. I hi­sto­ria świa­ta po­peł­zła da­lej. Ale tu — mu­snął od­ra­sta­ją­cą w bok ga­łąź — zde­cy­do­wa­li się go wy­cho­wać. Za­ci­snąć pasa i sta­wić czo­ła świa­tu. Grzech na­dziei i har­dość mi­ło­ści, oto, co nimi kie­ro­wa­ło. A chło­piec wy­rósł na tego, któ­ry prze­kuł sta­re le­gen­dy w nową re­li­gię i po­szedł z nią mię­dzy lu­dzi. Uty­ka­jąc, he, he. Z po­cząt­ku śmia­no się z nie­go, a po­tem, gdy na spo­tka­nia z nim za­czę­ły przy­cho­dzić tłu­my, ogło­szo­no he­re­ty­kiem i uka­mie­no­wa­no, albo spa­lo­no na sto­sie, albo ro­ze­rwa­no koń­mi… przy­czy­na jego śmier­ci nie jest tak waż­na jak jej efekt. Bo z he­re­ty­ka zro­bio­no Mę­czen­ni­ka i Pro­ro­ka. A jego wy­znaw­cy w kil­ka­dzie­siąt lat od­mie­ni­li ob­li­cze świa­ta, oba­la­jąc im­pe­ria i za­bi­ja­jąc sta­rych bo­gów. I Drze­wo Świa­ta wy­pu­ści­ło nową Ga­łąź, na któ­rej losy ludz­ko­ści po­to­czy­ły się ina­czej.