Выбрать главу

Rudy po­rucz­nik oka­zał się za­ska­ku­ją­co by­stry.

— Czy­li co? Za­bi­ję ja­kie­goś zbó­ja, to mam jed­ną ga­łąź, pusz­czę go wol­no, dru­gą?

— Tyl­ko je­śli ten wy­pusz­czo­ny przez cie­bie zbój ra­dy­kal­nie od­mie­ni ob­li­cze świa­ta. Zresz­tą co tam zbój, pa­mię­tasz Woj­nę z Se-koh­land­czy­ka­mi? Bi­twy, po­gro­my, pod­bo­je, rze­zie. To wszyst­ko nie zmu­si­ło­by Drze­wa Świa­ta do wy­pusz­cze­nia no­wej ga­łę­zi. Ko­czow­ni­cy mo­gli­by pod­bić Me­ekhan i wiesz, co by się sta­ło? Nic. Byli zbyt nie­licz­ni, żeby wpły­nąć na losy ca­łe­go świa­ta. Naj­pew­niej jed­no im­pe­rium za­stą­pi­ło­by inne, i tyle. Oj­ciec Woj­ny na­wet po pod­bo­ju za­cho­wał­by me­ekhań­ską ad­mi­ni­stra­cję i urzęd­ni­ków, żeby móc rzą­dzić, ścią­gać po­dat­ki i tak da­lej. W oba­wie przed re­li­gij­ny­mi bun­ta­mi nie pró­bo­wał­by znisz­czyć kul­tu Wiel­kiej Mat­ki, jego wo­dzo­wie wże­nia­li­by się w miej­sco­wą ary­sto­kra­cję, a sław­ni wo­jow­ni­cy w szlach­tę. I nie mia­ło­by zna­cze­nia, czy po stu albo dwu­stu la­tach zo­sta­li­by wchło­nię­ci przez me­ekhań­skich tu­byl­ców, czy też wy­bu­chła­by re­be­lia i ich oba­li­ła. Dla głów­ne­go pnia — Alt­sin zła­pał za drzew­ko — to żad­na róż­ni­ca. Róż­ne dro­gi hi­sto­rii ludz­ko­ści peł­zną w nim na­przód, zmie­nia­jąc tyl­ko cza­sem uło­że­nie jak sło­je w praw­dzi­wym drze­wie. Ale cią­gle w górę. Do­pie­ro wy­da­rze­nie o sile koń­ca świa­ta, cza­sem na­wet przy­cho­dzą­ce z ze­wnątrz, spra­wia, że Drze­wo Świa­ta wy­pusz­cza nową ga­łąź. Spójrz tu­taj.

Zło­dziej stuk­nął jed­no z od­ga­łę­zień.

— Coś sta­ło się słoń­cu. Nie py­taj mnie co, ale na­gle wy­plu­ło z sie­bie taki żar, że bo­go­wie lodu zgi­nę­li, lasy sta­nę­ły w ogniu, a cza­py śnie­gu na naj­wyż­szych szczy­tach stop­nia­ły i spły­nę­ły w do­li­ny. A po­tem słoń­ce przy­ga­sło do czer­wo­nej plam­ki na nie­bie, po­grą­ża­jąc świat w pół­mro­ku i mro­zie. I znów wy­bu­chło go­rą­cem, i znów się ochło­dzi­ło, i tak w kół­ko.

— Słoń­ce nie może się tak za­cho­wy­wać.

— Oczy­wi­ście, żoł­nie­rzu, jak to miło wie­dzieć, że w aka­de­mii ofi­cer­skiej uczą was astro­no­mii i astro­lo­gii. Za­im­po­no­wa­łeś mi, szcze­rze. Jed­nak ucze­ni astro­no­mo­wie i ma­go­wie są zgod­ni, że nasz świat to kula krą­żą­ca wo­kół słoń­ca. Więc je­śli­by coś za­bu­rzy­ło jej ruch, tak że za­czę­ła­by się gwał­tow­nie zbli­żać do nie­go i od­da­lać na zmia­nę, mie­li­by­śmy na nie­bie słoń­ce bli­skie i pa­rzą­ce, a po­tem od­le­głe i zim­ne. Nie wiem, co wte­dy wy­wo­ła­ło tę zmia­nę, ale do­szło do niej i Drze­wo od­mie­ni­ło się na tyle, by wy­pu­ścić nową Ga­łąź. W tej Ga­łę­zi świat to pło­nął ni­czym w kra­inach Da­le­kie­go Po­łu­dnia, to znów po­grą­żał się w pół­mro­ku i chło­dzie. Wy­mar­ła więk­szość zwie­rząt i ro­ślin, więk­szość pta­ków i ryb w oce­anach. Lecz lu­dzie się do­sto­so­wa­li. Mie­li ma­gię do dys­po­zy­cji, mie­li dumę i od­wa­gę. I nic do stra­ce­nia. Zmie­ni­li się, nie­wie­le, ale wy­raź­nie. Zmie­ni­li swo­ją skó­rę, by mia­ła ko­lor po­pio­łu, i po­kry­li ją pa­sa­mi, któ­re ro­sły i ciem­nia­ły w mie­sią­ce go­rą­ca, by chro­nić ich przed słoń­cem, po czym ma­la­ły i roz­ja­śnia­ły się w dni chło­du, gdy każ­dy pro­mień słoń­ca był źró­dłem ży­cia. Sta­li się wy­so­cy i ży­la­ści, by szyb­ko bie­gać po rów­ni­nach po­ro­śnię­tych ostry­mi tra­wa­mi, po­lu­jąc na rów­nie szyb­kie i ży­la­ste zwie­rzę­ta, któ­re prze­trwa­ły. W sto lat od ka­ta­stro­fy z mi­lio­nów lu­dzi zo­sta­ło mniej niż dzie­sięć ty­się­cy, ale od­bi­li się od dna i ru­szy­li na­przód. Na­zwa­li swój lud sui.

Alt­sin prze­rwał i uśmiech­nął się do wspo­mnień, któ­re wła­śnie go na­wie­dzi­ły. Po chwi­li pod­jął opo­wieść.

— W ga­łę­zi, z któ­rej po­cho­dzi­li ven­leg­go­wi, lu­dzie zna­leź­li pe­wien ar­te­fakt. Wie­cie, jak to idzie, pe­wien ry­bak za­rzu­ca sieć i za­ha­cza o coś na dnie. Raz po­no­si go gniew, szar­pie bez­myśl­nie, roz­ry­wa ją i wra­ca do domu z ni­czym, in­nym ra­zem ska­cze do wody, bo jest prze­stra­szo­ny per­spek­ty­wą utra­ty sie­ci, i od­kry­wa na dnie TO. Może skrzy­nię, może becz­kę, może dzban. Wy­cią­ga na brzeg, otwie­ra i świat się koń­czy. Przez set­ki lat wo­jen z mocą, któ­ra od­mie­nia­ła rze­czy­wi­stość, lu­dzie ci zmie­nia­li się co­raz bar­dziej. Znacz­nie bar­dziej niż sui. Ko­rzy­sta­jąc z ma­gii, spra­wi­li, że ich cia­ła po­ro­sły pły­ta­mi twar­dy­mi ni­czym sko­ru­pa żół­wia, by ich wo­jow­ni­cy mo­gli od­pie­rać ata­ki de­mo­nicz­nych by­tów, któ­re prze­gry­za­ły się przez każ­dy me­tal jak kwas przez pa­pier. Na­uczy­li się fil­tro­wać tru­ją­ce opa­ry i wie­le dni oby­wać bez wody i je­dze­nia. Ale pod tymi sko­ru­pa­mi wciąż po­zo­sta­wa­li ludź­mi. Jak ty czy ja – Alt­sin pa­trzył w oczy ofi­ce­ra, pró­bu­jąc wy­czy­tać z nich, czy ten go ro­zu­mie. – Amu­len’drech to błę­kit­no­skó­rzy, wy­so­cy i sil­ni wo­jow­ni­cy, któ­rych ko­bie­ty wal­czy­ły pa­zu­ra­mi. Nie wiem, co ich tak od­mie­ni­ło, ale i tak byli ludź­mi. Eh­lu­re­ho­wie mie­li skó­rę ja­śniej­szą niż al­bi­no­si, a oczy czar­ne jak noc, i po­noć, z tego co od­czy­ta­łem w pew­nym kur­ha­nie, zro­dzi­ła ich za­ra­za, któ­ra przy­by­ła z nie­ba i za­bi­ła więk­szość ludz­ko­ści. Aher­sho­wi, byli dziw­ną wspól­no­tą. Pod­da­wa­li się wła­dzy cze­goś, co na­zy­wa­li Kaha’le­echh, któ­rą two­rzy­ły nie­ludz­kie byty utrzy­my­wa­ne przez Moc oraz du­sze i umy­sły ży­wych lu­dzi. Ich dro­ga za­koń­czy­ła się tu, na Pół­no­cy, w cie­niu ro­gów Se­tre­na-Byka.

Alt­sin po­trzą­snął drzew­kiem, czu­jąc jak bu­dzi się w nim nie­zro­zu­mia­ły gniew. Mu­siał wziąć głę­bo­ki od­dech za­nim za­czął mó­wić da­lej.

— Ale więk­szość przy­by­łych była do nas na tyle po­dob­na, że za­zwy­czaj nie da­wa­ło się nas w ogó­le od­róż­nić. Lud Mgły, za­ło­gi Nie­śmier­tel­nej Flo­ty, wo­jow­ni­cy sun­be­ri i sy­no­wie Omra­ha. Lu­dzie. Nie z in­nych świa­tów, z in­nych za­kąt­ków Wszech­rze­czy, tyl­ko z na­sze­go Drze­wa. To były dzie­ci na­szych dzie­ci z róż­nych moż­li­wych przy­szło­ści.

Sta­tek za­drżał wy­raź­nie, a ścia­ny za­szep­ta­ły za­nie­po­ko­jo­ne.